sobota, 30 maja 2015

Rysy - wyżej się nie dało!

Rysy. To brzmi dumnie. W końcu to najwyższy szczyt Polski, dobrze jest więc mieć go „odhaczonego”, można się potem pochwalić znajomym :D Nie dajcie się jednak zmylić tym, którzy twierdzą, że to góra łatwa i przyjemna – żeby ją zdobyć, trzeba mieć już trochę doświadczenia. Zdecydowanie nie polecam zaczynania pobytu w Zakopanem od wjazdu kolejką na Gubałówkę i następnego dnia pędzenia od razu na Rysy. Kiepski plan, naprawdę.

Mam nadzieję, że nie przestraszyliście się zbytnio tego demonicznego wstępu. Oczywiście każdy, kto ma trochę oleju w głowie i kilka poważniejszych szczytów (najlepiej takich z ubezpieczeniami) na swoim koncie, może się porwać na zdobycie tej góry. Trzeba się tylko do takiej wyprawy dobrze przygotować.

Czas wejścia: (od Morskiego Oka) 4h, (od Palenicy Białczańskiej) 6,5h 

Walory: Naprawdę muszę to pisać?... Samo wejście tam to wielkie przeżycie! 

Schroniska po drodze: schronisko nad Morskim Okiem, Chata pod Rysami (po słowackiej stronie) 

Stopień trudności: 4/5

Samo podejście od Morskiego Oka zajmuje, lekko licząc, 4h, a są to godziny niezwykle intensywnej wspinaczki, nie zaś lekkiego spacerku. Z tego powodu niektórzy wspinacze decydują się na zanocowanie w schronisku im. Stanisława Staszica i rozpoczęcie zdobywania Rysów od Morskiego Oka, bez konieczności wdrapywania się asfaltem z Palenicy Białczańskiej. Nie ma jednak rzeczy niemożliwych, co dwa lata temu udowodnili mi moi hardcorowi rodzice – po co spać dłużej, skoro można krócej? Wystarczy wstać o czwartej nad ranem (yyy… w nocy?) i z Zakopanego wyjechać pierwszym busem albo taksówką, tak żeby na Polanie Palenicy być przed siódmą. Da się? Da się.

Od parkingu do schroniska nad Morskim Okiem idzie się według mapy i oznaczeń w parku narodowym ok. 2h, my jednak zawsze pokonujemy tę trasę w jakieś 1,5h, tak było i tym razem. Żeby zaoszczędzić czas nie zjedliśmy śniadania w pokoju, tylko przytargaliśmy w plecakach chleb i konserwy, żeby zaoszczędzić czas i poczuć się jak prawdziwi turyści.

Muszę przyznać, że w schronisku w Morskim Oku, kiedy nie ma tłumów turystów, panuje naprawdę wspaniała atmosfera. Cisza, spokój, woda i góry… Czego chcieć więcej do szczęścia?

Po posiłku, ok. godz. 9.00 (musicie przyznać, że to świetny czas), całkiem sprawnie zgarnęliśmy swoje manatki i ruszyliśmy w kierunku Czarnego Stawu. Patrzyliśmy w stronę Rysów z lekkim niepokojem, bo niebo właściwie od samego świtu było zachmurzone, a nie chcieliśmy, żeby się rozpadało, bo to oznaczałoby koniec naszych zmagań z najwyższym polskim szczytem.

Po dotarciu do Czarnego Stawu i zrobieniu, tradycyjnie, kilku zdjęć, rozpoczęliśmy właściwą wędrówkę w kierunku celu naszej wyprawy. Najpierw idzie się po kamiennych stopniach, czyli szlak niczym się nie różni od większości dróg w polskiej części Tatr (na Słowacji to wygląda inaczej, ale o tym za chwilę). Nie zdziwcie się, jeśli gdzieś na zboczach zalega jeszcze śnieg – na takiej wysokości można się go spodziewać nawet latem.


W pewnym momencie, za zakrętem w lewo, dochodzimy do czegoś, co określiłabym mianem „skalistej polany”, wszędzie leżały kamienie i głazy – trawy tam nie uświadczysz. Dziś wiem, jak fachowo określa się taki teren – piętro turni. Wcześniej oczywiście znałam to pojęcie, ale jednak co innego jest zobaczyć rysunek w podręczniku do przyrody, a co innego samemu znaleźć się na wysokości powyżej 2250 m.n.p.m.

Za chwilę tej trawy nie będzie...


...już jej nie ma!


Jakieś 2h od opuszczenia schroniska w Morskim Oku dochodzimy do momentu,  w którym pojawiają się pierwsze łańcuchy. Na początku wcale nie jest stromo, potem jednak zaczyna się prawdziwa wspinaczka. Kiedy wyrosła przede mną pierwsza poważniejsza przeszkoda (konkretnie chodziło o dosyć duże nachylenie skały, miałam wrażenie, że zaraz runę w przepaść), stwierdziłam, że chyba zawrócę. Nie będę udawać wielkiej bohaterki, mówię, jak było. Na serio się bałam. Na szczęście za mną ustawiła się kolejka trochę już poirytowanych ludzi, którzy skutecznie uniemożliwili mi wycofanie się – za co jestem im dzisiaj bardzo wdzięczna, bo ostatecznie przecież na Rysy weszłam :-) 

To zdjęcie miało być artystyczne - wyszło lokowanie produktu :-) 


W oddali - ludzie na pierwszych łańcuchach

Po tym drobnym kryzysie złapałam już właściwy rytm wspinaczki i szło mi się całkiem dobrze, nie przeszkadzała mi nawet gęsta mgła – chociaż pozbawiała mnie ona pięknych widoków, to równocześnie nie pozwalała mi zobaczyć, gdzie mogłabym potencjalnie spaść. Dzięki, mgło! 


Największa przeszkoda wyrosła przede mną na samym końcu wędrówki – jakby ta wredna góra się wkurzyła, że przestałam się jej bać, i chciała mi pokazać, jak bardzo jest niebezpieczna. Tuż przed szczytem znajduje się niewielka przełęcz, przełączka w zasadzie. Niech Was jednak nie zmyli zdrobnienie – wcale nie jest ona taka przyjemna, nie obraziłabym się, gdyby była większa. Człowiek nie ma gdzie stopy postawić, trzeba przytulić się do skały tuż nad przepaścią i wybrać jedną z dwóch opcji – albo zrobić trzy duże kroki, albo kilka ostrożnych, mniejszych.

Powyżej znajduje się już tylko łatwy, ubezpieczony łańcuchami grzbiet, którym docieramy prosto na szczyt. Docieramy i… nie dowierzamy, spoglądając  na słowacką stronę. Patrzymy na prawo i lewo, porównując oba szlaki, prowadzące przecież na ten sam szczyt. Może się wydawać to trochę niesprawiedliwe, że turyści ze Słowacji idą na Rysy jak po autostradzie, podczas gdy od strony polskiej trzeba się naprawdę namyśleć, pomyślcie jednak – jaką ma się satysfakcję z osiągnięcia celu, jeśli wybierze się ten trudniejszy wariant.

Na szczycie byliśmy ok. 13.00, nie robiłam zbyt wielu zdjęć – wszystkie wychodziły białe, z powodu mgły. To jednak nie koniec mojej przygody z Rysami, to by było zbyt proste… Moja mama niespodziewanie oświadczyła, że nie da rady zejść tym samym szlakiem, bo boli ją noga. Poszliśmy więc… na Słowację!




Dalsza część relacji – już wkrótce! A tymczasem możecie napisać, jakie Wy macie doświadczenia związane  z Rysami. Jestem bardzo ciekawa :D 

8 komentarzy:

  1. Witaj, wpadłam z rewizytą :) Otóż moje doświadczenia na Rysach były podobne, jeśli chodzi o widoki :) Było cudownie i....mgliście. Bardzo sympatycznie piszesz, więc ja także będę obserwować Twojego bloga :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A planujesz jeszcze wchodzić na Rysy? Jeśli tak, to życzę lepszej pogody :)

      Usuń
    2. Planuję wejście od strony słowackiej, za polską trasę podziękuję, raz wystarczy ;) No chyba, że znów mnie najdzie, a nachodzi już od blisko 20 lat, więc nie mówię "nie" :)

      Usuń
  2. Z wielką ciekawością czytałam Twój post, ponieważ w tym roku w lipcu po raz pierwszy wybieram się w Tatry i jeszcze nie wiem jakie szczyty zdobyć :)
    A odpowiadając na pytanie gdzie siedziałam 600 m (a niektóre źródła podają 700) - zapraszam na mojego posta:
    http://wolnym-krokiem.blogspot.com/2015/05/norwegia-wycieczka-na-trolltunge.html
    Napisz proszę czy Ci się podobał :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jestem pewna, że Tatry przypadną Ci do gustu. Nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej :) Pozdrawiam!

      Usuń
  3. Uwielbiam góry :P Mam nadzieję, że niebawem ponownie odwiedzę Zakopane :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Podziwiam CIę ;) Też uwielbiam góry, ale niestety tej części nie odwiedziłam. Zawsze skłaniałam się ku górą o nazwie Pieniny. Wstawiasz super zdjęcia ;) Można się dużo dowiedzieć.
    Powodzenia w dalszych wycieczkach.
    Pozdrawiam.
    http://em-emigrantka.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  5. W Zakopanem byłam w podstawówce z klasą chyba jakieś 15 lat temu :( Bardzo chciałabym ponownie tam wrócić, a i Rysy również mi się marzą :) Gratuluję zdobycia szczytu :)

    OdpowiedzUsuń