niedziela, 26 lipca 2015

Z wizytą w małpiarni...


Kiedy brak funduszy na wyprawę na safari czy do dżungli, zawsze można poszukać jakiegoś substytutu i wybrać się chociażby do zoo. Choć wydaje się, że to rozrywka dobra raczej dla małych dzieci niż dla „poważnych i dojrzałych” osób, to jednak całkiem mi się podobało w Warszawskim Ogrodzie Zoologicznym. Bądź co bądź, nie byłam tam od drugiej klasy podstawówki, czyli ponad połowę życia…



Nie ukrywam, że jednak nie obyło się bez rozczarowania. Pozornie lato jest najlepszą porą do odwiedzenia ogrodu zoologicznego, jednak nic bardziej mylnego. W taki upał ludziom nic się nie chce, a co dopiero zwierzętom, które w wielu przypadkach pochodzą ze znacznie chłodniejszych rejonów naszego globu i nie są przystosowane do temperatury trzydziestu stopni Celsjusza. Na stronie warszawskiego zoo czytamy, że mieszka tam ok. 4 tys. zwierząt należących do 550 gatunków. Widziałam może trochę więcej jak połowę – duża część się schowała w norkach, dziuplach czy innych schronieniach. Właściwie to nawet trochę te zwierzaki rozumiem – po co mają się męczyć na słońcu dla jakichś kretynów z aparatami?



Jeśli brakuje Wam czasu, żeby wyjechać gdzieś na dłużej, ale macie już dość siedzenia całymi weekendami w domu i ciągłego chodzenia na spacer do tego samego parku, to zoo jest pewną alternatywą. Może to warszawskie nie zwala z nóg, na stołecznym ogrodzie zoologicznym jednak świat się nie kończy. Wrocławskie zoo to już legenda, osobiście nie miałam przyjemności go zobaczyć, ale mam nadzieję wkrótce to nadrobić. Oprócz tego dzikie zwierzęta można podziwiać także w Gdańsku-Oliwie (byłam, widziałam – mimo że jest tam mniej gatunków, to jednak bardziej mi się podobało niż w stolicy), Poznaniu, Łodzi, Chorzowie i Krakowie.





Ceny biletów nie są jakoś specjalnie wygórowane. W pierwszym odruchu można pomyśleć, że 60zł za dwójkę dorosłych i dzieci to zdzierstwo, ale po wykonaniu w głowie szybkiego rachunku dochodzi się do wniosku, że przecież taki słoń czy nosorożec musi coś żreć… A takich dużych zwierząt w zoo jest przecież więcej, jeśli więc raz na parę lat dołożymy się do karmy dla hipopotama, to chyba aż tak bardzo nie zbiedniejemy. Poza tym – w większości przypadków bilety do kina są droższe niż te do zoo… 


piątek, 24 lipca 2015

Jak spakować plecak? Czyli co zrobić, żeby nie zmęczyć się... jeszcze bardziej

Nie, nie, to pytanie wcale nie obraża Waszej inteligencji, drodzy czytelnicy. Pakowanie plecaka jest prawdziwą sztuką, uwierzcie. Jeśli mamy w planach długą wycieczkę, która sama w sobie będzie męcząca, to po co dokładać sobie jeszcze trudności w postaci niewygodnego tobołu na barkach przeważającego nas na jedną stronę?... Bez sensu.

Sprawą kluczową jest oczywiście dobór plecaka – nie powinien on być ani za duży, ani za mały. Na jednodniową wycieczkę spokojnie wystarczy 20-30l. Mniejszych wariantów nie polecam, bo wtedy albo wszystkie potrzebne nam akcesoria musimy wpychać na siłę, albo decydujemy się na zostawienie niektórych rzeczy w pokoju. A los, czasem złośliwy, lubi płatać figle i zazwyczaj to, czego akurat przy sobie nie mamy, może się okazać najpotrzebniejsze.















Na samym dnie plecaka umieszczamy rzeczy lekkie, ale stosunkowo o dużej powierzchni (np. śpiwór, poduszka, kurtka przeciwdeszczowa). Nieco wyżej, najbliżej pleców, powinny znajdować się rzeczy ciężkie. Umieszczenie ich w tym miejscu pozwoli nam rozłożyć z ciężar w najbardziej równomierny sposób, ma to związek ze środkiem ciężkości, o którym być może słyszeliście kiedyś na lekcjach fizyki J Co zaliczamy do rzeczy ciężkich?  Jedzenie, ew. menażki, termosy, konserwy… Należy pamiętać, by rzeczy te ułożyć w plecaku w taki sposób, by nie wpijały nam się w plecy – w takim wypadku wędrówka może stać się koszmarem. Na górze, tuż pod górną klapką, wkładamy drobiazgi i te przedmioty, które będziemy wyjmować najczęściej – mapy, chusteczki, napoje…

Aktualnie plecaki posiadają tyle przegródek, pasków, siateczek, kieszonek, że trudno się czasem połapać, co z tym wszystkim robić. Cóż… Zależy to od osobistych upodobań, mogę Wam jedynie poradzić, że te dodatkowe elementy mogą przejąć funkcję górnej części plecaka, tzn. służą do umieszczania tam wszystkich tych przedmiotów, z których będziemy często korzystali. Paski i gumki natomiast najlepiej wykorzystać do przymocowania kijków trekingowych, kiedy stwierdzimy, że nie chcemy ich już używać w danym terenie. Pamiętajcie jednak, by ograniczyć ilość sprzętu przywiązanego na zewnątrz plecaka i umocować go w taki sposób, by nic nam „nie machało”. Pół biedy, jak nam coś spadnie w przepaść, gorzej, jeśli polecimy razem ze sprzętem, który „po prostu się o coś zaczepił”. Czego nikomu nie życzę.


Poniższy schemat przedstawia, jak prawidłowo powinno wyglądać rozmieszczenie naszych rzeczy w plecaku, by wydawał się nam lżejszy, niż jest w rzeczywistości.  


wtorek, 21 lipca 2015

Kasprowy na 3 sposoby - od Murowańca

Obiecana kontynuacja cyklu „Kasprowy na 3 sposoby”. Tym razem zapraszam do poznania szlaku od Murowańca…

Czas przejścia: 3h50min.

Schroniska po drodze: Murowaniec, restauracja na Kasprowym Wierchu

Trasa: Kuźnice – Dolina Jaworzynki – Przełęcz między Kopami – Murowaniec – Kasprowy Wierch

Stopień trudności: 1/5


Tradycyjnie już wyruszamy z Kuźnic, jednak wybierając przejście przez Dolinę Jaworzynki, przypominającą swoim wyglądem wąwóz, ze względu na strome zbocza otaczających ją skał wapiennych. Kiedyś wypasano tam owce, obecnie jednak już ich tam nie zobaczymy (park narodowy, te sprawy…). Cały czas idziemy żółtym szlakiem, aż do Przełęczy między Kopami, z której roztacza się widok na Małą Królową Kopę i Kopę Magury. Dużo osób zarządza w tym miejscu postój, do którego zachęcają zbite z belek, prowizoryczne ławki, na których można usiąść.

Z Przełęczy do Murowańca zostaje nam już tylko ok. 20 minut drogi, w dodatku, nie uwierzycie -  w dół! Szlak marzenie. Murowaniec taki, jakim widzimy go dziś, powstał w roku 1925, jednak już w 1894r. w tym samym miejscu stało „schronisko” przerobione ze starej szopy. Nieopodal znajduje się niewielki drewniany budynek, którą czasami nieświadomi turyści biorą za Murowaniec, oczywiście błędnie. To malutkie schronisko, nazywane Betlejemką, jest główną siedzibą szkoleniową Poskiego Związku Alpinizmu i to właśnie tam swoje pierwsze doświadczenia zbierali najwybitniejsi polscy wspinacze, tak więc warto sobie zrobić zdjęcie przy tym, bądź co bądź, historycznym budynku.

Po opuszczeniu Murowańca, w którym mogliśmy się troszkę rozleniwić, pora wyruszyć w stronę Kasprowego Wierchu. Teraz czeka nas chyba najbardziej frustrująca część wędrówki, bo szczyt cały czas widać i wydaje się, że zostało do niego tak niewiele, a jednak… Cóż, wierzchołek przybliża się do nas bardzo powoli, zbyt powoli. W takich frustrujących momentach chyba nawet wolę iść przez las, nie wiedząc, ile mi jeszcze do celu pozostało, bo wtedy czuję miłe zaskoczenie, kiedy nagle wyłaniam się spośród drzew i okazuje się, że droga wiedzie już tylko w dół. Na tym szlaku jesteśmy bardzo odsłonięci, ale przecież chyba o to chodzi w wędrówkach górskich, by podziwiać piękne widoki, nieprawdaż? Z perspektywy żółtego szlaku możemy obserwować Orlą Perć, całą Dolinę Gąsienicową z jej stawami (m.in. Liliowym Stawem), a jeśli szczęście nam dopisze, gdzieś pośród kosodrzewiny wypatrzymy świstaka lub kozicę…


Droga z Murowańca do górnej stacji kolejki na Kasprowy Wierch według map zajmuje ok. 1h30min., moim zdaniem jednak spokojnie można ten odcinek przejść w ciągu 1h15min. – to chyba nie brzmi zbyt strasznie?







wtorek, 14 lipca 2015

3 książki o górach, które musisz przeczytać

Niektóre książki zapadają w pamięć na całe życie. Znacie to uczucie, kiedy dosłownie pochłaniacie lekturę, macie ochotę przeczytać ją całą za jednym razem, ale po jej odłożeniu czujecie niedosyt? Ja mam takie uczucia zawsze, gdy sięgam po literaturę górską. Oto, bardzo subiektywny, przyznaję, ranking najbardziej godnych polecenia książek opowiadających o alpinizmie i himalaizmie.


 „Przesunąć horyzont”


Relacja Martyny Wojciechowskiej z wyprawy na Mount Everest to właściwie pierwsza książka o tematyce górskiej i to ona sprawiła, że zaczęłam bardziej interesować się wspinaczką. Dostała się w moje posiadanie właściwie przypadkiem – byłam na targach książek na Stadionie Narodowym, kiedy nagle pojawiła się przede mną Martyna Wojciechowska. „Kurczę”, pomyślałam, „Właściwie fajnie byłoby mieć autograf takiej znanej dziennikarki, ale przecież nie podpisze mi się na serwetce, muszę coś kupić”. Którą pozycję z półki wybrałam, możecie się chyba domyśleć…
„Przesunąć horyzont” pokazał mi autorkę z zupełnie innej strony, nie jako „Panią z telewizji”, ale naprawdę zdeterminowaną kobietę, która po wypadku na Islandii w 2004r. znalazła w sobie dość siły, by porwać się na najwyższy szczyt świata. Najbardziej zafascynowały mnie chyba jednak opisy przygotowań do wyprawy i życia zorganizowanego wokół zdobywania Mount Everestu. Wcześniej wydawało mi się, że himalaista po prostu staje pod wybraną przez siebie górą i wchodzi na nią, a całe podejście zajmuje mu góra dwa dni. Po przeczytanie tej książki zobaczyłam, jak bardzo skomplikowane logistycznie jest to przedsięwzięcie. Aby zdobyć Everest większość wspinaczy zakłada 4 obozy na różnych wysokościach, nie zdobywa się jednak wszystkich „za jednym zamachem” – najpierw podejście do obozu pierwszego, powrót do bazy, podejście do obozu drugiego, zejście do bazy… Jeśliby zsumować odległości, jakie pokonują wspinacze między poszczególnymi obozami, to pewnie wychodzi nawet więcej niż sama wysokość Mount Everestu.

0
"Przesunąć horyzont", M. Wojciechowska, wydawnictwo G+J RBA Sp. z.o.o.

                                                                     „GórFanka. Moje ABC w skale i lodzie”


Nazwisko Anny Czerwińskiej jest chyba znane wszystkim, którzy choć trochę interesują się wspinaczką górską. Cały cykl „GórFanka” liczy 5 książek, większość z nich opowiada o wyprawach w najwyższe góry świata – Karakorum i Himalaje, zaś pierwsza część serii („Moje ABC w skale i lodzie”) to opis początku górskiej działalności autorki. Mogłoby się wydawać, że czytanie o wspinaczkach w Tatrach, jakże malutkich w porównaniu z K2 i Everestem, nie jest zbyt emocjonujące, ale nic bardziej mylnego. W Polsce też można znaleźć całkiem sporo trudnych ścian. Oprócz tego pani Ania wspomina też swoje pierwsze próby w innych górach.
Cenię tę książkę przede wszystkim dlatego, że autorka opisuje w niej inne znane postaci polskiego „górskiego (pół)światka”, a tych było całkiem sporo. Można przeczytać np. o Wandzie Rutkiewicz z perspektywy kogoś, kto ją znał, co uważam za bardzo ciekawe, bo o niektórych wspinaczach myślimy w sposób następujący: „Rutkiewicz? A tak, to chyba ta, która zdobyła K2”. I na tym kończy się nasza wiedza, a szkoda.
Wielką zaletą w ogóle wszystkich książek pani Czerwińskiej jest też poczucie humoru, z jakim opisuje wydarzenia. Widać, że ma do siebie dystans. Na zachętę przytoczę jeden tylko fragment:

Aby wyjechać na Gasherbrumy, należało mieć ważną kartę zdrowia sportowca, bo to był wyjazd zatwierdzany przez GKKFiT, poważny sportowy. W tym celu wysłano nas na ulicę Konopnickiej w Warszawie do Centralnej Przychodni Sportowej na badania. W moim przypadku badania te zakończyły się tragicznie. Z daleka widać było, jakie noszę bryle, pewnie miałam wtedy wadę wzroki -9 dioptrii, więc nawet nie było dyskusji. Powiedziano mi, że nie powinnam grać nawet w szachy, bo jak się zdenerwuję, to mi ciśnienie skoczy i siatkówka odklei. (…) Poszłam więc do kierownika przychodni sportowej, a ten dał mi ostatnią szansę, polegającą na tym, że jeśli znajdę jakiegoś innego lekarza, profesora okulistę, który uzna, że w moim przypadku duża wysokość nie jest przeszkodą, to oni mi taką kartę zdrowia wydadzą. (…) Udałam się do  pana profesora, który wspinał się jeszcze przed wojną, obejrzał moje oczy, po czym stwierdził, że co prawda nie są najlepsze, ale siatkówka jest w porządku i wypisał mi stosowne zaświadczenie. Poza tym wiedział, że dla moich oczu groźny jest wstrząs, a w alpinizmie, kiedy jest wstrząs, czyli upadek, to o oczy nie ma się już co martwić”
Źródło: Czerwińska, A., „GórFanka. Moje ABC w skale i lodzie”, Warszawa, Wydawnictwo Annapurna, 2013, str. 201

"Gór Fanka. Moje ABC w skale i lodzie", A.Czerwińska, wydawnictwo "Annapurna"

   „Na jednej linie”

Wspomnienia Wandy Rutkiewicz z wypraw w najwyższe rejony świata. Dla mnie ciekawe przede wszystkim dlatego, że wcześniej, ze wstydem to przyznaję, niezbyt wiele wiedziałam o tak słynnej postaci, jaką była Rutkiewicz. A poznawanie biografii osób, które naprawdę dokonały czegoś wielkiego (przypominam – W.R. była pierwszą Polką na Mount Evereście, rozpoczęła też projekt „Korona Himalajów” polegający na zdobyciu 13 ośmiotysięczników, zdobyła podczas zdobywania dziewiątego)  zawsze jest fascynujące.
W książkach innych polskich himalaistów podawane są różne opinie na temat Wandy Rutkiewicz, niektórzy twierdzą, że miała, delikatnie mówiąc, trudny charakter. Zarówno Anna Czerwińska, jak i Wanda Rutkiewicz opisały w swych książkach wyprawę na Gasherbrumy w 1975r. Czerwińska, mimo całego szacunku jaki żywiła do starszej, bardziej doświadczonej koleżanki, już wtedy dostrzegała pewne wady jej charakteru, które uwidoczniły się podczas tamtej eskapady. Bardzo ciekawe jest jednak porównanie perspektyw obu himalaistek i to, że Rutkiewicz czasami nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że jej zachowanie może się nie podobać innym. Myślę jednak, że każdy powinien sam dokonać oceny tej postaci, a aby tego dokonać trzeba przeczytać zapewne więcej książek niż tylko te dwie wymienione w dzisiejszym wpisie…


"Na jednej linie", W. Rutkiewicz, wydawnictwo "Iskry" 

Może uzupełnilibyście tę listę swoimi tytułami? Jeśli macie jakieś propozycje - piszcie śmiało :) 

czwartek, 9 lipca 2015

Kasprowy na 3 sposoby

Kasprowy Wierch jest chyba jednym z najpopularniejszych tatrzańskich szczytów, w sezonie jest więc zawsze oblegany przez turystów, zarówno tych, którzy dotarli na szczyt pieszo, jak i wybrali wariant łatwiejszy czyli kolejkę. Nie obawiajcie się jednak dzikich tłumów na szlakach, jeszcze nie spotkała się z sytuacją, by w drodze na Kasprowy nie było gdzie postawić stopy z powodu ścisku J Kasprowy Wierch jest na tyle wdzięcznym szczytem, że można się na niego dostać aż na 3 (jakby się uprzeć, to nawet na 4) sposoby. Dziś chciałabym Wam przedstawić moją ulubioną, bo najbardziej malowniczą, trasę – z Hali Kondratowej (no wiem, wiem, wydaje się daleko, ale jakie widoki!).


Czas przejścia: ok. 6h
Schroniska po drodze: schronisko na Hali Kondratowej, restauracja na Kasprowym Wierchu
Trasa: Kuźnice – Hala Kondratowa – Przełęcz pod Kopą Kondracką – Kasprowy Wierch
Stopień trudności: 2/5 

Wyruszamy z Kuźnic, spod kolejki, jednak zamiast kierować się od razu na Kasprowy Wierch szlakiem zielonym, wybieramy szlak niebieski. Można dojść nim aż do Polany Kalatówki, ale odradzam – po co nam odpoczywać w schronisku, skoro dopiero wyruszyliśmy w góry? Strata czasu. Zamiast tego mijamy schronisko, czy w zasadzie hotel, skręcając wcześniej przy drogowskazie z napisem „Hala Kondratowa”. Dotarcie do niej powinno zająć jakąś godzinę, w zależności od tempa. Nie załamujcie się, kiedy dojdziecie do kamiennych, zdających się nie mieć końca, stopni w lesie – to znak, że do Hali już blisko.



Schronisko na Hali Kondratowej jest malutkie – ma zaledwie 20 miejsc noclegowych, ale chyba właśnie za względu na kameralną atmosferę tak bardzo je lubię. Nikt nie spędza w nim więcej czasu niż to konieczne, bo to raczej przystanek w czasie dłuższej wędrówki niż cel podróży sam w sobie. Poza tym z Hali, mimo że jest położona na wysokości tylko ok. 1300 m n.p.m., roztaczają się piękne widoki nie tylko na Tatry Zachodnie, ale także Tatry Wysokie (można dostrzec np. Orlą Perć). Miejsce to ma jeszcze jedną zaletę (którą niektórzy postrzegają jako wadę – cóż, kwestia gustu) – w okolicach Hali można spotkać wiele gatunków zwierząt, w żadnym innym miejscu w Tatrach nie spotkałam niedźwiedzia ani kozicy tyle razy co tam (no dobra, w sumie „misia” widziałam tylko raz, a kozice raptem 3, ale procentowo Hala Kondratowa i tak wypada w moim rankingu całkiem nieźle).



























Mój obiektyw pozostawia wiele do życzenia w sprawach zbliżeń, ale uwierzcie mi - w czerwonym kółku są niedźwiedzie...


Zielonym szlakiem idziemy na Przełęcz pod Kopą Kondracką. Zwykle ten etap wędrówki trwa ok. 1h20min., zależnie od tego, ile zdjęć będziemy robić po drodze. Uprzedzam, że jest to dosyć stromy i wymagający odcinek, nieosłonięty drzewami (regle już się skończyły, teraz pora na piętro kosodrzewiny), dlatego nierzadko słyszy się wokół siebie komentarze w stylu: „Jezus Maria! Gdzie ty mi kazałaś iść, kobieto?!” albo „Po co ja się w to wpakowałem?!”, ale gwarantuję, że piękne widoki z pewnością zrekompensują wysiłek.

Po dotarciu na Przełęcz można powiedzieć, że tę cięższą część wycieczki mamy już za sobą – teraz, prawie spacerkiem, wędrujemy szczytami w kierunku Kasprowego Wierchu. Nie chcę, żeby ktoś pomyślał, że to jakiś płaski odcinek (błaaaagam, jesteśmy w górach :D), ale moim zdaniem nie jest bardzo męczący – różnica wysokości Przełęczy i Kasprowego to nieco ponad 100m – za to ciekawy. Czasami (np. na Suchych Czubach) trzeba się zastanowić, jak postawić stopę, by zejść. Ja zazwyczaj w ogóle nie zastanawiam się, jak tam stawiać stopy, tylko od razu sadzam swój szanowny tyłek na skale i zjeżdżam – tak jest pewniej, szybciej i wygodniej. A spodnie… I tak się upierze.




Z Suchych Czubów trzeba się wspiąć na Goryczkową Czubę – to odcinek dosyć stromy, ale krótki. Na pocieszenie dodam, że z Goryczkowej Czuby potem droga prowadzi w dół i przez dłuższy czas idziemy prawie po płaskim, aż do Pośredniego Goryczkowego Wierchu. Stamtąd następne podejście w górę prowadzi już prosto na Kasprowy Wierch, można więc powiedzieć, że ten ostatni wysiłek nie powinien być taki bolesny, skoro wyraźnie widzimy już przed sobą cel naszej wędrówki.


Zawsze trochę smuci mnie fakt, że Kasprowy ma „tylko” 1987 m n.p.m.. Gdyby miał 13m więcej, można by go już zaliczyć do dwutysięczników – taki szpan, rozumiecie. A tak – co robić? Trzeba wejść na inną górę… 

poniedziałek, 6 lipca 2015

Plażowe przemyślenia

Ostatni weekend spędziłam nad morzem, na plaży w Sztutowie. Nie wiedziałam, że w Polsce można jeszcze doświadczyć tak pustej plaży, wychodzisz, człeku, z lasu i możesz wybierać, gdzie położyć koc. Niesamowite :-) Cisza, spokój, lekki wiaterek i (jeszcze) w miarę czysta woda w Bałtyku.

Oczywiście nie miałam całego wybrzeża tylko dla siebie, inni turyści też odkryli to miejsce, chociaż trzeba przyznać, że średnie odległości między parawanami wynosiły jakieś dziesięć metrów, co moim zdaniem zapewnia wystarczająco dużo prywatności i komfortu. Z drugiej jednak strony, gdy ktoś nie stara się zachowywać dyskrecji, nadal wszystko słychać, a wtedy można się dowiedzieć ciekawych rzeczy na temat społeczeństwa w ogóle.
Plaża pokazuje nam nasze prawdziwe oblicze. Wiem, wiem, bardzo poetycko to brzmi, ale coś w tym chyba jest, bo morze, wakacje, plaża, relaks… Wszystkie te czynniki sprawiają, że odsłaniamy więcej niż na co dzień (dosłownie i w przenośni)…

Uwaga, uwaga, przedstawiam Wam Pana Wiecznie Niezadowolonego. 


Znacie ten typ? Zawsze się taki trafi, w pracy, w szkole, wśród sąsiadów, ale najgorzej, jeśli trzeba się użerać z takim człowiekiem na wakacjach. Wtoczył się dzisiaj na plażę pewien samiec alfa wraz z całym swoim stadem – dwójką dzieci i żoną, niosącą w jednym ręku parawan, za drugą trzymającą syna. Facet niósł aparat. Nie wiem, ile czasu minęło od ich rozłożenia się na piachu do momentu, kiedy facet zaczął mi działać na nerwy, ale zaręczam, że było to bardzo szybko.



- Przemo! Nie wchodź tak głęboko do wody, bo nie dasz sobie rady i nie wrócisz. Porwie cię fala i utoniesz, tutaj jest taki silny nurt [czy tylko mi się wydaje, że nurty występują w rzekach? – L.W.]. Nawet ja nie wchodzę tak głęboko, a co dopiero ty… - w tym momencie Pan-Ja-Wiem-Lepiej pokazał swojemu, na oko siedmioletniemu, synowi, że może wchodzić jedynie do kolan. Dodam, że tego dnia  fal nie było żadnych, a w Sztutowie nawet 100m od brzegu woda sięgała mi co najwyżej do pasa, a pływając, zahaczałam kolanami o dno.
Synek Pana Wiecznie Niezadowolonego „popływał” może ze 2 minuty, po czym ojciec stanowczo oznajmił, że chłopiec ma już wychodzić, bo się przeziębi. Dzieciak wyszedł, a ojciec, próbując być śmieszny, rzucił:
- Przemo! Wyglądasz jak mokra świnka.
Hmm… Czy chodziło mu o świnkę morską? Bardzo prawdopodobne, żaden inny gatunek mi tu nie pasuje.



Bardzo podobała mi się też taka wymiana zdań między ojcem i synem:
- Przemo!!! Załóż te spodenki.
- Nie chcę… Gorąco mi.
- Mnie nie obchodzi, co ty chcesz. Mnie obchodzi, co ja chcę, żebyś ty zrobił.
Dzieciak włożył te nieszczęsne spodenki i przez kilkanaście minut był spokój. Zaczęłam już nawet przysypiać na moim ręczniku, kiedy nagle obudziły mnie jakieś krzyki.
- Nie będziemy przyczepiać żadnych listew! Oszalałaś?! - ktoś wyraźnie wjechał mojemu sąsiadowi zza parawanu na ambicję.
- Ale przecież tak będzie lepiej! No jak ty chcesz to zrobić? - przyznaję, żona wcale nie była gorsza, też miała całkiem donośny głos.
- Ty się nie znasz, ja zrobię ten remont i zrobię go tak, jak ja chcę!

Paradoksalnie, wakacje mogą być jednym z najbardziej stresujących momentów w ciągu roku i zamiast się relaksować, jeszcze bardziej się denerwujemy. Rozumiem jednak tych, którzy kłócą się z rodziną na urlopie. Fakt, można się też na siebie wydzierać w domu, ale na pewno przyjemniej jest robić sobie awantury w miłych okolicznościach przyrody.