środa, 13 maja 2015

Wydry, morsy i mamuty - Łódź cz.2

Panie i Panowie! 
Dziś przyszła pora na dalszą część opisu mojej wyprawy do Łodzi. I chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że była to część bardziej emocjonująca. Wszak nie co dzień spotyka się wydry i mamuty...



Manufaktura – dziś największe centrum handlowe w Polsce, niegdyś znajdowała się tutaj fabryka włókiennicza Izraela Poznańskiego. Wcześniej galerie handlowe kojarzyły mi się ze ściskiem i białymi kafelkami, tutaj jednak ktoś bardzo mądrze zagospodarował dawne tereny kompleksu fabrycznego. Dużo przestrzeni i plac między budynkami z czerwonej cegły przywodzą na myśl amerykański college.

brama prowadząca do Manufaktury



Muzeum Miasta Łodzi – największa porażka dnia. Nie wiem, czy pisząc to, nie narażam się na jakieś restrykcje ze strony dyrekcji tej jakże szanowanej instytucji, ale… Po wizycie tam chyba trochę rozumiem ludzi, którzy jak ognia unikają muzeów. W każdym pomieszczeniu powystawiano pamiątki i zdjęcia sławnych osób, które w jakikolwiek sposób były związane z Łodzią. Czyli wszędzie to samo – biurko, rękopisy, znowu biurko… Dobrze, że ekspozycja nie zawierała szczoteczek do zębów. Chociaż może okazałoby się to ciekawsze…

Ku naszej ogromnej (taa…) rozpaczy Muzeum Farmacji okazało się zamknięte, poszliśmy więc do Planetarium. Dalszą część tego akapitu proszę potraktować jako ostrzeżenie. Naprawdę nie rozumiem, czemu w ogóle to Planetarium zostało oznaczone na drogowskazie, nazwa „planterium” przecież zawiera w sobie jakiś patos i wskazuje, że jest to budynek stojący przynajmniej przy głównej ulicy. Jakiejkolwiek ulicy. Ale, kurczę, nie za szkołą, nie za bramą, do której z pewnością bym nie weszła po zmroku, bojąc się, że raz na zawsze pożegnam się z nerkami i z wątrobą (a moje organy przywitają nowego właściciela…). To Planterium (nadal nie jestem pewna, czy nie powinnam tego napisać w cudzysłowie) przypominało raczej wystawkę ścienną przygotowaną przez dzieci z podstawówki (to nie moje porównanie, ale uważam je za bardzo zgrabne, więc pozwoliłam je zamieścić).  Może to część jakiegoś domu kultury, nie wiem… 


Ostatni punkt programu – Muzeum Sztuki. Coś à la warszawska „Zachęta”, z tym, że początkowo jeszcze bardziej nie wiedziałam, o co chodzi. Trafiliśmy na wystawę Joanny Malinowskiej T.C. Jasper’a i ogólnie wyniosłam z niej bardzo pozytywne wrażenia, chociaż początkowo niczego nie zrozumiałam. Pierwszy raz w życiu doświadczyłam jednak całkowicie świadomie jakichś przeżyć na takiej wystawie – najpierw szok (bo niby skąd tu się wzięły te morsy?...), potem jeszcze większe osłupienie (czemu ten mamut nie ma trąby?!), wreszcie spokój (zapętlony obraz piasku i relaksujące dźwięki), a na koniec poirytowanie (pralka na środku pokoju – czemu tak głośno wiruje?!).

Morsy

Mamut

Na pewno nie zobaczyliśmy wszystkiego, jednak jak na 10 godzin intensywnego zwiedzania i tak uważam, że jest nieźle. A może ma ktoś na podorędziu plan jakiejś ciekawej, „ekspresowej” wycieczki?  I co myślicie o sztuce współczesnej? ;) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz