niedziela, 10 maja 2015

Miasto filmu i kamienic - Łódź cz.1

Jeśli mieszkasz w Warszawie, ale z kasą (albo z czasem) ostatnio u Ciebie krucho – możesz się wybrać na 1 dzień do Łodzi. Zrobiłam ostatnio taką jednodniową wycieczkę i nie żałuję, bo, przy intensywnym tempie zwiedzania, można naprawdę dużo zobaczyć.

Cała podróż (bilety na pociąg i wejściówki do muzeów) kosztowała mnie całe… 46zł. Niektórzy większe kwoty zostawiają za jednym razem w kinie, wydaje mi się jednak, że w tej cenie bardziej opłaca się pojechać do obcego miasta, przynajmniej przez kilka godzin pobędzie się w nowym otoczeniu, a nie w tym samym centrum handlowym co zawsze. Jeśli doda się jeszcze do tego fajnych ludzi i znośną pogodę, wychodzi świetne połączenie.

Łódź kojarzy mi się tak samo z przemysłem jak z filmem. Planując naszą „wyprawę”, wzięłam pod uwagę właśnie te dwa hasła i na liście miejsc do zobaczenia znalazły się zarówno obiekty postindustrialne, jak również muzeum kinematografii.

Z Warszawy wyruszyliśmy o 7 rano, pociąg był puściutki, oprócz nas całym wagonie siedziało jeszcze góra pięć osób. Oczywiście nie obyło się bez wrażeń, chyba już takie moje szczęście, że w pociągu zawsze mi ciśnienie podskoczy. Gdy jechaliśmy do Łodzi, konduktor przyczepił się do braku podpisu na legitymacji (swoją drogą, podziwiam mojego kolegę, że przez osiem miesięcy jeździł do szkoły z niepodpisaną legitymacją i nikt się do niego nie przyczepił – cóż,  widocznie ma swoje sposoby). W drodze powrotnej, kiedy istniało poważne ryzyko, że odpadną nam nogi i jedyne, o czym myśleliśmy, to jakby tu najszybciej zająć miejsce w pociągu, wsiedliśmy do wagonu pierwszej klasy, chociaż nie mieliśmy w nim rezerwacji. Tym razem konduktor kazał nam od razu zapłacić 150zł. Nigdy nie wiem, kiedy kanar żartuje. Serio. Ostatecznie kary nie zapłaciliśmy, musieliśmy się tylko przemieścić do innego wagonu, ale nawet, gdy zostaliśmy ułaskawieni, konduktor się nie uśmiechnął. Do teraz nie wiem, czy to był żart, czy nie żart…


Pierwszym punktem naszej wycieczki było Muzeum Kinematografii przy Łódzkiej Szkole Filmowej. Ze stacji Łódź Kaliska na piechotę idzie się tam ok. 30, zaznaczam, że wszędzie przemieszczaliśmy się „z buta” – wiadomo, minimalizacja kosztów podróży. Niby Łódź to trzecie miasto w Polsce pod względem liczby osób zameldowanych, patrząc jednak na jej ulice, wydawała mi się takim wymarłym miejscem. Wszystko przez remont, cała ulica Mickiewicza była rozkopana, więc pewnie kto mógł, jeździł jakimiś objazdami. Taki krajobraz mi jednak odpowiadał. Koparki i wyrwy w asfalcie w połączeniu z pochmurnym niebem nadawały całej scenerii pewnego dramatyzmu.


Muzeum Kinematografii znajduje się przy Placu Zwycięstwa 1, nieopodal łódzkiej „Filmówki”. Miejsce to zrobiło na mnie bardzo pozytywne, atmosfera wydała mi się taka swobodna i niemalże domowa. Nie było pań stojących przy drzwiach do poszczególnych pomieszczeń. Nie było tego badawczego spojrzenia peszącego zwiedzających. Było za to mnóstwo ciekawych eksponatów i śmiem twierdzić, że każdy znalazłby coś dla siebie – całe piętro poświęcone filmowi „Ida”, stare kamery, fotoplastykon, trochę historii i lalki wykorzystywane w animacji lalkowej.




Następnym punktem programu było odwiedzenie ul. Piotrkowskiej. Niby na wszystkich deptakach w Polsce można zobaczyć dokładnie te same sklepy i tłumy ludzi (chociaż tego ostatniego udało nam się uniknąć, a to za sprawą przelotnych opadów), to jednak Piotrkowska ma swój własny, niepowtarzalny klimat, tworzony przede wszystkim przez piękne, stare kamienice, ale także riksze. Gdyby na moment zapomnieć o znajdujących się wokół restauracjach i pubach, można by przenieść się myślami do XIX wieku.  





Co ciekawe, ulica Piotrkowska to najdłuższa ulica handlowa w Europie, ma ok. 4,2km. Jej szerokość na początku, przy Placu Wolności, różni się od tej na końcu o 9m. 

To oczywiście nie koniec opisu wyprawy do Łodzi :-) Jak myślicie, dokąd udaliśmy się potem? Może macie swoje ulubione miejsca w tym mieście?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz