Jeśli mieszkasz w Warszawie, ale z kasą (albo z czasem)
ostatnio u Ciebie krucho – możesz się wybrać na 1 dzień do Łodzi. Zrobiłam
ostatnio taką jednodniową wycieczkę i nie żałuję, bo, przy intensywnym tempie
zwiedzania, można naprawdę dużo zobaczyć.
Cała podróż (bilety na pociąg i wejściówki do muzeów)
kosztowała mnie całe… 46zł. Niektórzy większe kwoty zostawiają za jednym razem
w kinie, wydaje mi się jednak, że w tej cenie bardziej opłaca się pojechać do
obcego miasta, przynajmniej przez kilka godzin pobędzie się w nowym otoczeniu,
a nie w tym samym centrum handlowym co zawsze. Jeśli doda się jeszcze do tego
fajnych ludzi i znośną pogodę, wychodzi świetne połączenie.
Łódź kojarzy mi się tak samo z przemysłem jak z filmem.
Planując naszą „wyprawę”, wzięłam pod uwagę właśnie te dwa hasła i na liście
miejsc do zobaczenia znalazły się zarówno obiekty postindustrialne, jak również
muzeum kinematografii.
Z Warszawy wyruszyliśmy o 7 rano, pociąg był puściutki,
oprócz nas całym wagonie siedziało jeszcze góra pięć osób. Oczywiście nie obyło
się bez wrażeń, chyba już takie moje szczęście, że w pociągu zawsze mi
ciśnienie podskoczy. Gdy jechaliśmy do Łodzi, konduktor przyczepił się do braku
podpisu na legitymacji (swoją drogą, podziwiam mojego kolegę, że przez osiem
miesięcy jeździł do szkoły z niepodpisaną legitymacją i nikt się do niego nie
przyczepił – cóż, widocznie ma swoje
sposoby). W drodze powrotnej, kiedy istniało poważne ryzyko, że odpadną nam
nogi i jedyne, o czym myśleliśmy, to jakby tu najszybciej zająć miejsce w
pociągu, wsiedliśmy do wagonu pierwszej klasy, chociaż nie mieliśmy w nim
rezerwacji. Tym razem konduktor kazał nam od razu zapłacić 150zł. Nigdy nie
wiem, kiedy kanar żartuje. Serio. Ostatecznie kary nie zapłaciliśmy, musieliśmy
się tylko przemieścić do innego wagonu, ale nawet, gdy zostaliśmy ułaskawieni,
konduktor się nie uśmiechnął. Do teraz nie wiem, czy to był żart, czy nie żart…
Pierwszym punktem naszej wycieczki było Muzeum
Kinematografii przy Łódzkiej Szkole Filmowej. Ze stacji Łódź Kaliska na
piechotę idzie się tam ok. 30, zaznaczam, że wszędzie przemieszczaliśmy się „z
buta” – wiadomo, minimalizacja kosztów podróży. Niby Łódź to trzecie miasto w
Polsce pod względem liczby osób zameldowanych, patrząc jednak na jej ulice,
wydawała mi się takim wymarłym miejscem. Wszystko przez remont, cała ulica
Mickiewicza była rozkopana, więc pewnie kto mógł, jeździł jakimiś objazdami.
Taki krajobraz mi jednak odpowiadał. Koparki i wyrwy w asfalcie w połączeniu z
pochmurnym niebem nadawały całej scenerii pewnego dramatyzmu.
Muzeum Kinematografii znajduje się przy Placu Zwycięstwa 1,
nieopodal łódzkiej „Filmówki”. Miejsce to zrobiło na mnie bardzo pozytywne,
atmosfera wydała mi się taka swobodna i niemalże domowa. Nie było pań stojących
przy drzwiach do poszczególnych pomieszczeń. Nie było tego badawczego
spojrzenia peszącego zwiedzających. Było za to mnóstwo ciekawych eksponatów i
śmiem twierdzić, że każdy znalazłby coś dla siebie – całe piętro poświęcone
filmowi „Ida”, stare kamery, fotoplastykon, trochę historii i lalki
wykorzystywane w animacji lalkowej.
Następnym punktem programu było odwiedzenie ul.
Piotrkowskiej. Niby na wszystkich deptakach w Polsce można zobaczyć dokładnie
te same sklepy i tłumy ludzi (chociaż tego ostatniego udało nam się uniknąć, a
to za sprawą przelotnych opadów), to jednak Piotrkowska ma swój własny,
niepowtarzalny klimat, tworzony przede wszystkim przez piękne, stare kamienice,
ale także riksze. Gdyby na moment zapomnieć o znajdujących się wokół
restauracjach i pubach, można by przenieść się myślami do XIX wieku.
Co ciekawe, ulica Piotrkowska to najdłuższa ulica handlowa w
Europie, ma ok. 4,2km. Jej szerokość na początku, przy Placu Wolności, różni
się od tej na końcu o 9m.
To oczywiście nie koniec opisu wyprawy do Łodzi :-) Jak myślicie, dokąd udaliśmy się potem? Może macie swoje ulubione miejsca w tym mieście?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz