sobota, 30 maja 2015

Rysy - wyżej się nie dało!

Rysy. To brzmi dumnie. W końcu to najwyższy szczyt Polski, dobrze jest więc mieć go „odhaczonego”, można się potem pochwalić znajomym :D Nie dajcie się jednak zmylić tym, którzy twierdzą, że to góra łatwa i przyjemna – żeby ją zdobyć, trzeba mieć już trochę doświadczenia. Zdecydowanie nie polecam zaczynania pobytu w Zakopanem od wjazdu kolejką na Gubałówkę i następnego dnia pędzenia od razu na Rysy. Kiepski plan, naprawdę.

Mam nadzieję, że nie przestraszyliście się zbytnio tego demonicznego wstępu. Oczywiście każdy, kto ma trochę oleju w głowie i kilka poważniejszych szczytów (najlepiej takich z ubezpieczeniami) na swoim koncie, może się porwać na zdobycie tej góry. Trzeba się tylko do takiej wyprawy dobrze przygotować.

Czas wejścia: (od Morskiego Oka) 4h, (od Palenicy Białczańskiej) 6,5h 

Walory: Naprawdę muszę to pisać?... Samo wejście tam to wielkie przeżycie! 

Schroniska po drodze: schronisko nad Morskim Okiem, Chata pod Rysami (po słowackiej stronie) 

Stopień trudności: 4/5

Samo podejście od Morskiego Oka zajmuje, lekko licząc, 4h, a są to godziny niezwykle intensywnej wspinaczki, nie zaś lekkiego spacerku. Z tego powodu niektórzy wspinacze decydują się na zanocowanie w schronisku im. Stanisława Staszica i rozpoczęcie zdobywania Rysów od Morskiego Oka, bez konieczności wdrapywania się asfaltem z Palenicy Białczańskiej. Nie ma jednak rzeczy niemożliwych, co dwa lata temu udowodnili mi moi hardcorowi rodzice – po co spać dłużej, skoro można krócej? Wystarczy wstać o czwartej nad ranem (yyy… w nocy?) i z Zakopanego wyjechać pierwszym busem albo taksówką, tak żeby na Polanie Palenicy być przed siódmą. Da się? Da się.

Od parkingu do schroniska nad Morskim Okiem idzie się według mapy i oznaczeń w parku narodowym ok. 2h, my jednak zawsze pokonujemy tę trasę w jakieś 1,5h, tak było i tym razem. Żeby zaoszczędzić czas nie zjedliśmy śniadania w pokoju, tylko przytargaliśmy w plecakach chleb i konserwy, żeby zaoszczędzić czas i poczuć się jak prawdziwi turyści.

Muszę przyznać, że w schronisku w Morskim Oku, kiedy nie ma tłumów turystów, panuje naprawdę wspaniała atmosfera. Cisza, spokój, woda i góry… Czego chcieć więcej do szczęścia?

Po posiłku, ok. godz. 9.00 (musicie przyznać, że to świetny czas), całkiem sprawnie zgarnęliśmy swoje manatki i ruszyliśmy w kierunku Czarnego Stawu. Patrzyliśmy w stronę Rysów z lekkim niepokojem, bo niebo właściwie od samego świtu było zachmurzone, a nie chcieliśmy, żeby się rozpadało, bo to oznaczałoby koniec naszych zmagań z najwyższym polskim szczytem.

Po dotarciu do Czarnego Stawu i zrobieniu, tradycyjnie, kilku zdjęć, rozpoczęliśmy właściwą wędrówkę w kierunku celu naszej wyprawy. Najpierw idzie się po kamiennych stopniach, czyli szlak niczym się nie różni od większości dróg w polskiej części Tatr (na Słowacji to wygląda inaczej, ale o tym za chwilę). Nie zdziwcie się, jeśli gdzieś na zboczach zalega jeszcze śnieg – na takiej wysokości można się go spodziewać nawet latem.


W pewnym momencie, za zakrętem w lewo, dochodzimy do czegoś, co określiłabym mianem „skalistej polany”, wszędzie leżały kamienie i głazy – trawy tam nie uświadczysz. Dziś wiem, jak fachowo określa się taki teren – piętro turni. Wcześniej oczywiście znałam to pojęcie, ale jednak co innego jest zobaczyć rysunek w podręczniku do przyrody, a co innego samemu znaleźć się na wysokości powyżej 2250 m.n.p.m.

Za chwilę tej trawy nie będzie...


...już jej nie ma!


Jakieś 2h od opuszczenia schroniska w Morskim Oku dochodzimy do momentu,  w którym pojawiają się pierwsze łańcuchy. Na początku wcale nie jest stromo, potem jednak zaczyna się prawdziwa wspinaczka. Kiedy wyrosła przede mną pierwsza poważniejsza przeszkoda (konkretnie chodziło o dosyć duże nachylenie skały, miałam wrażenie, że zaraz runę w przepaść), stwierdziłam, że chyba zawrócę. Nie będę udawać wielkiej bohaterki, mówię, jak było. Na serio się bałam. Na szczęście za mną ustawiła się kolejka trochę już poirytowanych ludzi, którzy skutecznie uniemożliwili mi wycofanie się – za co jestem im dzisiaj bardzo wdzięczna, bo ostatecznie przecież na Rysy weszłam :-) 

To zdjęcie miało być artystyczne - wyszło lokowanie produktu :-) 


W oddali - ludzie na pierwszych łańcuchach

Po tym drobnym kryzysie złapałam już właściwy rytm wspinaczki i szło mi się całkiem dobrze, nie przeszkadzała mi nawet gęsta mgła – chociaż pozbawiała mnie ona pięknych widoków, to równocześnie nie pozwalała mi zobaczyć, gdzie mogłabym potencjalnie spaść. Dzięki, mgło! 


Największa przeszkoda wyrosła przede mną na samym końcu wędrówki – jakby ta wredna góra się wkurzyła, że przestałam się jej bać, i chciała mi pokazać, jak bardzo jest niebezpieczna. Tuż przed szczytem znajduje się niewielka przełęcz, przełączka w zasadzie. Niech Was jednak nie zmyli zdrobnienie – wcale nie jest ona taka przyjemna, nie obraziłabym się, gdyby była większa. Człowiek nie ma gdzie stopy postawić, trzeba przytulić się do skały tuż nad przepaścią i wybrać jedną z dwóch opcji – albo zrobić trzy duże kroki, albo kilka ostrożnych, mniejszych.

Powyżej znajduje się już tylko łatwy, ubezpieczony łańcuchami grzbiet, którym docieramy prosto na szczyt. Docieramy i… nie dowierzamy, spoglądając  na słowacką stronę. Patrzymy na prawo i lewo, porównując oba szlaki, prowadzące przecież na ten sam szczyt. Może się wydawać to trochę niesprawiedliwe, że turyści ze Słowacji idą na Rysy jak po autostradzie, podczas gdy od strony polskiej trzeba się naprawdę namyśleć, pomyślcie jednak – jaką ma się satysfakcję z osiągnięcia celu, jeśli wybierze się ten trudniejszy wariant.

Na szczycie byliśmy ok. 13.00, nie robiłam zbyt wielu zdjęć – wszystkie wychodziły białe, z powodu mgły. To jednak nie koniec mojej przygody z Rysami, to by było zbyt proste… Moja mama niespodziewanie oświadczyła, że nie da rady zejść tym samym szlakiem, bo boli ją noga. Poszliśmy więc… na Słowację!




Dalsza część relacji – już wkrótce! A tymczasem możecie napisać, jakie Wy macie doświadczenia związane  z Rysami. Jestem bardzo ciekawa :D 

sobota, 23 maja 2015

Ekspresem dookoła świata - park miniatur

Na świecie jest tyle ciekawych miejsc, że pewnie nie starczy mi życia (i kasy), żeby je wszystkie zobaczyć. Znalazłam jednak sposób, żeby w ekspresowym tempie odwiedzić najpopularniejsze wśród turystów zakątki świata. Wystarczy wybrać się do parku miniatur.

Mało kto słyszał o miejscowości Inwałd. I nic dziwnego – bo to wieś. Ale jakże światowa! Nawet wieża Eiffla tam stoi… Inwałd znajduje się w województwie małopolskim, niedaleko Wadowic. Choć perspektywa jechania wielu kilometrów specjalnie po to, by odwiedzić tę wioskę, może się wydawać niektórym zniechęcająca,  weźcie pod uwagę opcję zatrzymania się w tej miejscowości na postój, by przy okazji obejrzeć park miniatur. Taka przerwa w podróży, w dodatku połączona z intensywnym zwiedzaniem całego globu, na pewno jest lepszym pomysłem niż przystanek w McDonaldzie.

Z Zakopanego do Inwałdu jedzie się ok. 2h, jeden dzień odpoczynku między zdobywaniem kolejnych szczytów można więc wykorzystać na odwiedzenie tego miejsca.



Wieża Eiffla jest chyba najsłynniejszym symbolem Paryża. Wybudowana w 1889r., do 1930 mogła poszczycić się mianem najwyższej konstrukcji na świecie. Co ciekawe, w czasie wznoszenia tej budowli architekci, malarze, rzeźbiarze i przedstawiciele innych grup zawodowych gorąco protestowali przeciwko „postawieniu w samym sercu Paryża tego monstrualnego kolosa, który, gdy runie, z pewnością zniszczy miasto”. Ich przewidywania się jednak nie sprawdzili, a Wieża Eiffla jest dziś najczęściej odwiedzaną atrakcją turystyczną stolicy Francji.


Historycy spierają się, czyj wizerunek przedstawia głowa Wielkiego Sfinksa w Gizie, dla mnie jednak ciekawsza jest tajemnica zniknięcia jego nosa. Internet twierdzi, że odłupali mu go Arabowie. No, może…




Miałam kiedyś okazję być osobiście przy Bramie Brandenburskiej i muszę stwierdzić, że jednak oryginał w porównaniu z miniaturą wypada znacznie lepiej. Czyli tak, jak powinno być.  Zwieńczenie bramy stanowi Kwadryga, czyli wóz dwukołowy powożony przez Nike. Biedna bogini sporo się wycierpiała na przestrzeni wieków. Najpierw Napoleon zabrał ją do Paryża, potem z powrotem wróciła do Niemiec, by w czasie II wojny światowej zostać ostrzelaną przez Niemców po tym, jak ktoś zawiesił przy niej czerwoną flagę. Takiego zmasowanego ataku raczej żaden posąg by nie przeżył – z Kwadrygi pozostała więc tylko głowa konia.


Big Ben – nie trzeba go chyba przedstawiać. Napiszę więc tylko, co mnie najbardziej zszokowało, gdy szukałam informacji o tym obiekcie. Wejście na wieżę zegarową kosztuje 15 funtów, ale obowiązuje tam zakaz fotografowania. Czyli… Płacisz 75zł, tak naprawdę za nic.


Koloseum, zwany także Amfiteatrem Flawiuszy, zostało zbudowane 2000 lat temu i mogło w czasie walk gladiatorów pomieścić 50 000 widzów. Stadion Narodowy w Warszawie, otwarty na początku roku 2012, oferuje 58 800 miejsc. Te liczby chyba pokazują ogrom budowli i geniusz Rzymian i niestety podejrzewam, że miniatura nie daje prawdziwego obrazu amfiteatru. Ale trzeba przyznać, że figurki wyglądają całkiem realistycznie.



 Plac Św. Piotra w Rzymie – moim skromnym zdaniem, najciekawsza atrakcja w całym parku. Jeśli się odpowiednio ustawimy do zdjęcia, mając z tyłu Bazylikę św. Piotra, możemy potem wmawiać znajomym, że naprawdę byliśmy na tym placu i potem mieliśmy prywatną audiencję u papieża.  

Skusicie się na wycieczkę do Inwałdu? :-) 

sobota, 16 maja 2015

Kilka godzin w raju - Suchá Belá

Dziś chciałabym Wam zaproponować wycieczkę do Słowackiego Raju, a dokładniej do Wąwozu Suchá Belá. Choć Słowacki Raj znajduje się właściwie u podnóża Tatr, jakieś dwie godziny jazdy od Zakopanego, panują w nim zgoła odmienne warunki. Niby po sąsiedzku, a jednak… zupełnie inaczej.

Czas przejścia: ok. 5h 

Walory: rzeźba krasowa. wodospady. liczne mostki i drabinki 


Trasa: Podlesok, Sucha Bela, Podlesok 


Stopień trudności: 1/5


Polecam wycieczkę do Suchej Beli każdemu, kto potrzebuje odpoczynku między zdobywaniem kolejnych wysokich szczytów, ale nie ma ochoty leżeć nad basenem, czy przebijać się przez tłumy na Krupówkach (co, swoją drogą, bywa bardziej męczące niż całodniowe górskie wędrówki). Jest dużo biur podróży, które organizują jednodniowe wyjazdy w tamte rejony, zapewniając jednocześnie opiekę przewodnik. Jeśli ktoś posiada własny samochód, również nie widzę żadnych przeciwwskazań, żeby wybrał się do Słowackiego Raju – z centrum Zakopanego jedzie się tam trochę ponad 2 godziny. Całe przejście wąwozu Suchá Belá , razem z powrotem, trwa 4-5h, w zależności od tempa marszu i czasu trwania postojów. A naprawdę nie ma się, gdzie spieszyć. Każdy chyba chciałby sobie maksymalnie przedłużyć popyt w raju, prawda?


Słowacki Raj to płaskowyż o średniej wysokości od 800 do 1000m, różnice wysokości między poszczególnymi punktami nie są tam zbyt duże, przez dużą część trasy w Suchej Beli idzie się prawie po płaskim. Niech nikt jednak nie myśli, że to nudny spacer przez jakąś tam dolinkę i nie warto tam jechać – po płaskim, to sobie można dojść po chodniku do warzywniaka. Co to, to nie!

Naszą wycieczkę zaczynamy w Podlesoku, znajduje się tam duży parking, budy z pamiątkami i jedzeniem, słowem – wszystko, co zwykle można spotkać przed wejściem do parku narodowego. Kupujemy bilety, obieramy szlak na Suchą Belę i… w drogę! Warto założyć na siebie jakaś cieplejszą bluzkę albo polar, w wąwozie, jak to w wąwozach bywa, panuje nieco niższa temperatura.






Wysokie ściany (miejscami osiągające nawet 200m) po obydwu stronach doliny przypominają nieco korytarz, a momentami, gdy skały chylą ku sobie czoła, ma się wrażenie, że idzie się wąskim tunelem. Szlak w Suchej Beli prawie cały czas biegnie wzdłuż potoku, w pewnych miejscach zaś droga po prostu zlewa się w wodą, tak, że trzeba skakać po kamieniach i konarach, by nie zamoczyć butów.

Na malowniczy krajobraz wąwozu składają się także liczne wodospady – pokonanie ich stanowiło nie lada problem dla pierwszych wspinaczy, próbujących przejść całą Suchą Belę na początku XXw. Dziś jednak nie ma wielkiego kłopotu z pokonywaniem skalnych trudności – wszędzie znajdują się drabinki, łańcuchy, skalne półki, mostki… Słowacy umieszczają je nawet w miejscach, które można by pokonać bez żadnych „pomocy”, jednak myślę, że to dobrze. W Polsce tendencja jest raczej odwrotna, czasami ubezpieczeń brakuje tam, gdzie właśnie najbardziej by się przydały (np. na Kościelcu).



Po niecałych dwóch godzinach raczej wolnego marszu docieramy na koniec wąwozu, nie oznacza to jednak kresu naszej wędrówki – trzeba przecież wrócić z powrotem. Wybieramy żółty szlak, który doprowadzi nas do polany Kláštorisko. Nazwa kojarzy się z klasztorem? I słusznie – w średniowieczu na polanie mieściła się siedziba zakonu kartuzów, teraz jednak zostały z niej już tylko ruiny, a samo Kláštorisko zmieniło się w, jak podaje ciocia Wikipedia, „centrum obsługi ruchu turystycznego” Słowackiego Raju. Jak dla mnie to  zbyt wiele powiedziane – postawiono tam knajpę i kilka stolików pod parasolami, ale o łazience już zapomniano. O, przepraszam… Gdy byłam tam ostatnim razem, za budynkiem stały drewniane latryny, niestety, zamknięte na kłódkę. Pani w barze, poproszona o klucz do łazienki, delikatnie zasugerowała mi, że przecież są krzaki…







Z Kláštoriska żółtym szlakiem schodzimy do Podlesoku, z którego zaczynaliśmy naszą wędrówkę. Szlak ten jest oznaczony również jako dostępny dla rowerzystów. 


I na koniec moja mała refleksja - zawsze na Słowacji mam wrażenie, że szlaki są takie nieuporządkowane, że jak się zwali drzewo na środek drogi, to nikt tego nie uporządkuje. W Słowacki Raju rzeczywiście widać pewien bałagan - przecież woda płynie samym środkiem szlaku! Zauważcie jednak, że gdyby nie kamienie i konary, pozornie porozmieszczane na szlaku bez ładu i składu, przejście przez wąwóz mogłoby się okazać bardzo mokre :) 

środa, 13 maja 2015

Wydry, morsy i mamuty - Łódź cz.2

Panie i Panowie! 
Dziś przyszła pora na dalszą część opisu mojej wyprawy do Łodzi. I chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że była to część bardziej emocjonująca. Wszak nie co dzień spotyka się wydry i mamuty...



Manufaktura – dziś największe centrum handlowe w Polsce, niegdyś znajdowała się tutaj fabryka włókiennicza Izraela Poznańskiego. Wcześniej galerie handlowe kojarzyły mi się ze ściskiem i białymi kafelkami, tutaj jednak ktoś bardzo mądrze zagospodarował dawne tereny kompleksu fabrycznego. Dużo przestrzeni i plac między budynkami z czerwonej cegły przywodzą na myśl amerykański college.

brama prowadząca do Manufaktury



Muzeum Miasta Łodzi – największa porażka dnia. Nie wiem, czy pisząc to, nie narażam się na jakieś restrykcje ze strony dyrekcji tej jakże szanowanej instytucji, ale… Po wizycie tam chyba trochę rozumiem ludzi, którzy jak ognia unikają muzeów. W każdym pomieszczeniu powystawiano pamiątki i zdjęcia sławnych osób, które w jakikolwiek sposób były związane z Łodzią. Czyli wszędzie to samo – biurko, rękopisy, znowu biurko… Dobrze, że ekspozycja nie zawierała szczoteczek do zębów. Chociaż może okazałoby się to ciekawsze…

Ku naszej ogromnej (taa…) rozpaczy Muzeum Farmacji okazało się zamknięte, poszliśmy więc do Planetarium. Dalszą część tego akapitu proszę potraktować jako ostrzeżenie. Naprawdę nie rozumiem, czemu w ogóle to Planetarium zostało oznaczone na drogowskazie, nazwa „planterium” przecież zawiera w sobie jakiś patos i wskazuje, że jest to budynek stojący przynajmniej przy głównej ulicy. Jakiejkolwiek ulicy. Ale, kurczę, nie za szkołą, nie za bramą, do której z pewnością bym nie weszła po zmroku, bojąc się, że raz na zawsze pożegnam się z nerkami i z wątrobą (a moje organy przywitają nowego właściciela…). To Planterium (nadal nie jestem pewna, czy nie powinnam tego napisać w cudzysłowie) przypominało raczej wystawkę ścienną przygotowaną przez dzieci z podstawówki (to nie moje porównanie, ale uważam je za bardzo zgrabne, więc pozwoliłam je zamieścić).  Może to część jakiegoś domu kultury, nie wiem… 


Ostatni punkt programu – Muzeum Sztuki. Coś à la warszawska „Zachęta”, z tym, że początkowo jeszcze bardziej nie wiedziałam, o co chodzi. Trafiliśmy na wystawę Joanny Malinowskiej T.C. Jasper’a i ogólnie wyniosłam z niej bardzo pozytywne wrażenia, chociaż początkowo niczego nie zrozumiałam. Pierwszy raz w życiu doświadczyłam jednak całkowicie świadomie jakichś przeżyć na takiej wystawie – najpierw szok (bo niby skąd tu się wzięły te morsy?...), potem jeszcze większe osłupienie (czemu ten mamut nie ma trąby?!), wreszcie spokój (zapętlony obraz piasku i relaksujące dźwięki), a na koniec poirytowanie (pralka na środku pokoju – czemu tak głośno wiruje?!).

Morsy

Mamut

Na pewno nie zobaczyliśmy wszystkiego, jednak jak na 10 godzin intensywnego zwiedzania i tak uważam, że jest nieźle. A może ma ktoś na podorędziu plan jakiejś ciekawej, „ekspresowej” wycieczki?  I co myślicie o sztuce współczesnej? ;) 

niedziela, 10 maja 2015

Miasto filmu i kamienic - Łódź cz.1

Jeśli mieszkasz w Warszawie, ale z kasą (albo z czasem) ostatnio u Ciebie krucho – możesz się wybrać na 1 dzień do Łodzi. Zrobiłam ostatnio taką jednodniową wycieczkę i nie żałuję, bo, przy intensywnym tempie zwiedzania, można naprawdę dużo zobaczyć.

Cała podróż (bilety na pociąg i wejściówki do muzeów) kosztowała mnie całe… 46zł. Niektórzy większe kwoty zostawiają za jednym razem w kinie, wydaje mi się jednak, że w tej cenie bardziej opłaca się pojechać do obcego miasta, przynajmniej przez kilka godzin pobędzie się w nowym otoczeniu, a nie w tym samym centrum handlowym co zawsze. Jeśli doda się jeszcze do tego fajnych ludzi i znośną pogodę, wychodzi świetne połączenie.

Łódź kojarzy mi się tak samo z przemysłem jak z filmem. Planując naszą „wyprawę”, wzięłam pod uwagę właśnie te dwa hasła i na liście miejsc do zobaczenia znalazły się zarówno obiekty postindustrialne, jak również muzeum kinematografii.

Z Warszawy wyruszyliśmy o 7 rano, pociąg był puściutki, oprócz nas całym wagonie siedziało jeszcze góra pięć osób. Oczywiście nie obyło się bez wrażeń, chyba już takie moje szczęście, że w pociągu zawsze mi ciśnienie podskoczy. Gdy jechaliśmy do Łodzi, konduktor przyczepił się do braku podpisu na legitymacji (swoją drogą, podziwiam mojego kolegę, że przez osiem miesięcy jeździł do szkoły z niepodpisaną legitymacją i nikt się do niego nie przyczepił – cóż,  widocznie ma swoje sposoby). W drodze powrotnej, kiedy istniało poważne ryzyko, że odpadną nam nogi i jedyne, o czym myśleliśmy, to jakby tu najszybciej zająć miejsce w pociągu, wsiedliśmy do wagonu pierwszej klasy, chociaż nie mieliśmy w nim rezerwacji. Tym razem konduktor kazał nam od razu zapłacić 150zł. Nigdy nie wiem, kiedy kanar żartuje. Serio. Ostatecznie kary nie zapłaciliśmy, musieliśmy się tylko przemieścić do innego wagonu, ale nawet, gdy zostaliśmy ułaskawieni, konduktor się nie uśmiechnął. Do teraz nie wiem, czy to był żart, czy nie żart…


Pierwszym punktem naszej wycieczki było Muzeum Kinematografii przy Łódzkiej Szkole Filmowej. Ze stacji Łódź Kaliska na piechotę idzie się tam ok. 30, zaznaczam, że wszędzie przemieszczaliśmy się „z buta” – wiadomo, minimalizacja kosztów podróży. Niby Łódź to trzecie miasto w Polsce pod względem liczby osób zameldowanych, patrząc jednak na jej ulice, wydawała mi się takim wymarłym miejscem. Wszystko przez remont, cała ulica Mickiewicza była rozkopana, więc pewnie kto mógł, jeździł jakimiś objazdami. Taki krajobraz mi jednak odpowiadał. Koparki i wyrwy w asfalcie w połączeniu z pochmurnym niebem nadawały całej scenerii pewnego dramatyzmu.


Muzeum Kinematografii znajduje się przy Placu Zwycięstwa 1, nieopodal łódzkiej „Filmówki”. Miejsce to zrobiło na mnie bardzo pozytywne, atmosfera wydała mi się taka swobodna i niemalże domowa. Nie było pań stojących przy drzwiach do poszczególnych pomieszczeń. Nie było tego badawczego spojrzenia peszącego zwiedzających. Było za to mnóstwo ciekawych eksponatów i śmiem twierdzić, że każdy znalazłby coś dla siebie – całe piętro poświęcone filmowi „Ida”, stare kamery, fotoplastykon, trochę historii i lalki wykorzystywane w animacji lalkowej.




Następnym punktem programu było odwiedzenie ul. Piotrkowskiej. Niby na wszystkich deptakach w Polsce można zobaczyć dokładnie te same sklepy i tłumy ludzi (chociaż tego ostatniego udało nam się uniknąć, a to za sprawą przelotnych opadów), to jednak Piotrkowska ma swój własny, niepowtarzalny klimat, tworzony przede wszystkim przez piękne, stare kamienice, ale także riksze. Gdyby na moment zapomnieć o znajdujących się wokół restauracjach i pubach, można by przenieść się myślami do XIX wieku.  





Co ciekawe, ulica Piotrkowska to najdłuższa ulica handlowa w Europie, ma ok. 4,2km. Jej szerokość na początku, przy Placu Wolności, różni się od tej na końcu o 9m. 

To oczywiście nie koniec opisu wyprawy do Łodzi :-) Jak myślicie, dokąd udaliśmy się potem? Może macie swoje ulubione miejsca w tym mieście?

czwartek, 7 maja 2015

Na Czerwone Wierchy wyruszyć czas!

Całe Czerwone Wierchy przeszłam tylko jeden raz, ale w międzyczasie miałam sporo przygód związanych z tym szlakiem. Kiedyś złapała nas burza, gdy byłyśmy na Małołączniaku, zamiast więc gnać w kierunku Ciemniaka, postanowiłyśmy jak najszybciej zejść do Doliny Kościeliskiej. „Szybkość” to jednak w górach pojęcie bardzo względne, do Doliny dotarłyśmy po jakichś trzech godzinach, a po drodze zaliczyłyśmy krótki odcinek łańcuchów, który jednak wtedy stanowił dla mnie spore wyzwanie (Ile miałam lat? 11? 12? Żałuję, że nie robiłam wcześniej żadnych zapisków, życie byłoby teraz łatwiejsze). Jakoś takie już mam z mamą szczęście, że spotykamy łańcuchy na szlakach akurat wtedy, gdy najmniej się ich spodziewamy… Sto razy bardziej wolę wchodzić pod górę z użyciem łańcucha, niż schodzić, trzymając się tych metalowych kółeczek. Czemu? Bo ja wiem… Chyba po prostu widzę, że pode mną jest jakaś przepaść, a idąc do góry, jestem przyklejona twarzą do ściany, więc aż tak bardzo tego nie odczuwam.

Mam nadzieję, że nikt się jednak nie przestraszył Czerwonych Wierchów – w rzeczywistości to bardzo łatwy szlak, niemal spacerowy, tylko że długi. Jedyne łańcuchy znajdują się na zejściu z Małołączniaka, ale przecież szczyt ten można też zdobyć, idąc od Ciemniaka przez Krzesanicę (do czego zachęcam, bo cały czas idzie się granią, co gwarantuje przepiękne widoki z dwóch stron).


Czas przejścia: ok. 7h

Walory: panorama Tatr Zachodnich, widok na Giewont, kopczyki na Krzesanicy

Schroniska po drodze: schronisko na Hali Kondratowej

Stopień trudności: 2/5

Wyruszamy z Doliny Kościeliskiej i przez dwadzieścia minut idziemy główną drogą. Na rozwidleniu szlaków skręcamy w lewo (oczywiście znajduje się tabliczka z napisem „Ciemniak”, nikt więc nie powinien mieć problemów). Z tego co pamiętam, drogowskaz informuje, że na szczyt idzie się 3h, moja mapa zaś twierdzi, że 2h30min – czyli w praktyce, każdy dojdzie w swoim tempie. Dużo zależy od tego, jak często i na jak długo będziemy się zatrzymywać, a to zależy już tylko i wyłącznie od indywidualnych upodobań.

Z Ciemniaka na Krzesanicę można się dostać w jakieś pół godziny (do 40 min.). Idzie się niemal po płaskim, przewyższenie wynosi zaledwie 30m (czyli tyle co nic, największego wysiłku wymagało zdobycie Ciemniaka, teraz to już naprawdę pikuś…).





Co ciekawe, na Krzesanicy znajduje się chyba najwięcej kamiennych kopczyków w całych Tatrach. Kiedyś myślałam, że ludzie układają, żeby w jakiś sposób uhonorować tych, którzy zginęli w górach, teraz wiem, że moja romantyczna teoria niewiele miała wspólnego z rzeczywistością. Może i kopczyki mają takie zastosowanie w Himalajach, ale w Polsce niegdyś służyły do wskazywania drogi turystom, którzy w mglisty dzień zboczyli ze szlaku. Dziś jednak nie można za wiele polegać na tego rodzaju oznakowaniu, a to dlatego, że każdy buduje te kamienne piramidki z innych pobudek: dla uczczenia zdobycia szczytu, bo „ładnie wygląda”, czy wreszcie „bo każdy tak robi”.




Z Krzesanicy przechodzimy na wspomnianego już Małołączniaka, z tym że potem nie kierujemy się na Dolinę Kościeliską, a w stronę Kopy Kondrackiej i Giewontu. Do Hali Kondratowej możemy zacząć schodzić już od Kopy Kondrackiej, ja jednak polecam przejście na Przełęcz pod Kopą Kondracką i rozpoczęcie zejścia z tamtego punktu, w ten sposób można oszczędzić jakieś 15 minut. Ostrzegam jednak, że chociaż zejście z Przełęczy jest krótsze, to droga ta jest także bardziej stroma, przez co może obciążać kolana.



W Hali Kondratowej znajduje się niewielkie schronisko, w którym można się na chwilę zatrzymać i odpocząć. Bardzo lubię ten rejon Tatr, Hala Kondratowa zawsze wydawała mi się taka „kameralna”. Przychodzą tutaj w zasadzie tylko osoby, które planują wyruszyć w wyższe partie gór – i nic dziwnego, skoro schronisko jest takie małe, „krupówkowicze” nie mieliby gdzie posiedzieć. Nie ma takich warunków, jak na Kasprowym Wierchu, nikt tu nie przyjeżdża na pizzę, bo zwyczajnie w tym schronisku się jej nie sprzedaje.


Zejście do Kuźnic zajmuje ok. godziny. Ale to przecież nic, w porównaniu z przebytą już trasą, prawda? J

wtorek, 5 maja 2015

Górski savoir-vivre

Niektórzy jeżdżą w góry po to, by odpocząć od zgiełku miasta i dzikich tabunów ludzi, których spotykamy na każdym kroku. Choć oczywiście góry dają nam możliwość wyciszenia się i odpoczęcia od hałasu, zawsze musimy pamiętać, że nie da się do końca uciec od innych ludzi, nawet jeśli wybieramy mniej popularne, niemalże dzikie ścieżki. Ze wszystkimi innymi wędrowcami poruszającymi się po tatrzańskich (i nie tylko) szlakach tworzymy pewien rodzaj wspólnoty. A jak to w każdej społeczności bywa, obowiązują w niej pewne niepisane zasady. Pani i Panowie, oto górski savoir-vivre!

Mów „Dzień dobry!”

To bardzo ważne, aby witać się z napotkanymi na szlaku turystami. Nie chodzi nawet o to, by pokazać, że nie jesteśmy ostatnimi chamami, ale w pozdrowieniu „dzień dobry” zawarte są życzenia, które składamy drugiej osobie. Pragniemy, by wędrówka danego dnia okazała się dla drugiego człowieka owocna,  by turysta ten szczęśliwie dotarł na szczyt i zszedł z niego bez żadnych komplikacji.

Nie śmieć

To chyba oczywiste, jednak niektórzy „niedzielni” turyści często zapominają o tej prostej zasadzie, by nie wyrzucać gdzie popadnie chusteczek i papierków. Jeśli chcemy się cieszyć pięknymi widokami, to nie róbmy z parków narodowych śmietniska…

Nie pal = Nie smródź

Brzmi absurdalnie? Uwierzcie mi, widziałam już takich geniuszy, którzy idąc pod górę, prawie wypluwali płuca, a mimo to w ręku trzymali papierosy. Jak chcą mieć raka, śmierdzący oddech i pożółkłą skórę, to proszę bardzo, ale czemu przy okazji zatruwać powietrze w górach? Palacze, apeluję do Was! Dajcie ludziom chociaż w górach pooddychać świeżym powietrzem! 

Gdy brak toy-toya…

Czasami zdarzają się takie sytuacje, że nasz pęcherz,  tudzież układ trawienny, nie da rady wstrzymywać nieuniknionego przez kolejnych kilka godzin. Wtedy zazwyczaj szukamy jakiegoś ustronnego miejsca, krzaczka czy głazu, załatwiamy swoją potrzebę i… Nie, nie oddalamy się pospiesznie! Jeszcze nie. Najpierw zasypmy, co mamy zasypać. Nie narażajmy pozostałych turystów na dodatkowe atrakcje zapachowe i wizualne :D

Pomagaj!

Jasne, że kiedy ktoś skręci sobie kostkę albo złamie nogę, dzwonimy po TOPR albo GOPR, ale to raczej sytuacje ekstremalne. Pamiętajmy, że czasami niektórzy nie proszą o pomoc, chociaż jej potrzebują. Gdy widzimy, że ktoś opada z sił, wygląda na zdezorientowanego lub też idzie bardzo wolno, zapytajmy, czy ma jakiś problem. Podzielmy się wodą, poczęstujmy kostką czekolady. Taka świadomość, że „nie jesteśmy sami”, naprawdę dużo daje.

To moim zdaniem najważniejsze punkty, osobny artykuł można by napisać o zachowaniu w schroniskach. Chyba niczego nie pominęłam, ale może macie jakieś własne spostrzeżenia dotyczące górskiego savoir-vivru?