Zatrzymałam się w dość dramatycznym momencie mojej opowieści
(no dobrze, tylko mnie się wydaje, że jest on dramatyczny…) – po wejściu na
Rysy od strony polskiej moja mama nagle postanowiła, że idziemy na Słowację.
Tego oczywiście nie było w planie, ale skoro mama definitywnie oświadczyła, że
do Morskiego Oka z powrotem nie da rady zejść, musieliśmy zrobić tak jak
chciała. Co z tego, że nie mieliśmy pomysłu jak wrócimy do Polski?
Szlak ze szczytu do schroniska jest moim zdaniem dosyć
stromy i szeroki, przywodzi na myśl drogę wielopasmową. Właściwie to nie
powinnam chyba używać słowa „szlak”, bo określanie tym mianem ścieżek na
Słowacji wydaje mi się nieco przesadzone – tam każdy idzie, jak chce, kamienie
walają się pod nogami… Patrząc na turystów zdobywających Rysy od słowackiej
strony, ma się wrażenie, że w stronę szczytu idzie stado Gollumów z „Władcy
pierścieni” – niektórzy pełzną na czworaka, inni dzielnie trzymają się w
pozycji (prawie) prostej. Nie wiem, z czego wynika ten słowacki chaos, faktem
jednak jest, że jak w TANAPie zejdzie lawina, to nikt raczej tam nie sprząta.
Ze szczytu do Chaty pod Rysami schodziliśmy około godziny,
pod drodze mijając mnóstwo kopczyków z kamieni (o których pisałam w poście o
Czerwonych Wierchach). Wyglądało to dosyć magicznie – wszędzie wokół nas biało,
z mgły wyłaniają się jakieś tajemnicze kształty, które równie dobrze mogą się
okazać głazami, jak i górskimi trollami czy krasnoludami…
Chata pod Rysami nie przypomina w żadnym razie drewnianej chatki z bajki o Czerwonym
Nie zabawiliśmy w schronisku zbyt długo, robiło się
późno, a nie wciąż wiedzieliśmy, ile drogi zostało nam do Popradskégo
plesa. Przed wyruszeniem w dalszą drogę skoczyłam jeszcze tylko do toalety i…
oniemiałam. Jeśli można mieć swój ulubiony kibelek, to moim z całą pewnością
jest wychodek pod Rysami, który znajduje
się nad przepaścią i zamiast jednej ściany ma szybę, żeby użytkownik, zajęty
swoimi sprawami, mógł podziwiać piękne górskie krajobrazy. To się nazywa
łączenie przyjemnego z pożytecznym (koniecznym?).
Jedyne łańcuchy na szlaku na
Rysy znajdują się jeszcze poniżej Chaty, nie są one jednak bardzo wymagające i
właściwie każdy obie na nich poradzi. Skały przypominają raczej schodki niż
litą ścianę, a łańcuchy stanowią rodzaj poręczy, nikt nie powinien więc mieć
problemów :D
Zejście wydawało mi się bardzo monotonne, szliśmy chyba
jakieś trzy godziny, ale ja miałam wrażenie, że trwa to znacznie dłużej. Na
początku przemieszczaliśmy się po otwartym terenie, w oddali widać było
miasteczka w oddali, potem jednak weszliśmy między wyższą roślinność i za
każdym drzewem miałam wrażenie, że zaraz skończy się szlak i tym samym skończy
się nasza wędrówka. Niestety, moment ten nie nastąpił tak szybko, jak chciałam.
W związku z tym, że do Chaty pod Rysami nie dochodzi żadna
droga ani kolejka, wszystkie towary muszą być tam dostarczane w sposób
tradycyjny – na plecach. Przed wejściem na szlak na Rysy, jeszcze „na
dole”, umocowano tabliczkę z napisem
namawiającym turystów do zabrania do schroniska 5kg cebuli, ziemniaków lub
innych towarów, które leżą pod znakiem. W zamian za takie poświęcenie pracownicy Chaty oferują darmową herbatę.
Śmiem twierdzić, że to trochę mała zapłata :D
Gdy wreszcie dotarliśmy do Popradskiego Plesa, pojawił się
problem powrotu do domu. Podobno do Zakopanego z parking odchodziły jakieś
busy, jednak spóźniliśmy się na ostatni o godzinę. Jakaś dobra dusza poradziła
nam, żebyśmy spróbowali znaleźć jakiś transport ze Strebskego Plesa. Nieśmiało
zaznaczę, że te dwie miejscowości dzieli
5km, ale szczerze powiedziawszy godzina marszu więcej po 11 godzinach na
nogach naprawdę nie robiła mi już różnicy. Grunt, że po asfalcie i nie pod
górkę.
Przygotowywałam się już mentalnie na spanie na ławce pod
jakimś sklepem spożywczym, jednak ostatecznie udało nam się znaleźć jednego
taksówkarza, który zgodził się dostarczyć nas z powrotem do Ojczyzny. Co prawa
nie chciał nas odwieźć do Zakopanego, tylko najdalej do Łysej Polany, ale i tak
byliśmy mu wdzięczni. Zresztą – policzył za ten kurs prawie 300zł, boję się
pomyśleć, co by było, gdybyśmy pojechali z nim dalej niż na granicę...
Zaatakowanie Rysów od strony słowackiej polecam każdemu,
kto marzy o zdobyciu tego szczytu, ale nie czuje się zbyt pewnie w trudniejszym
terenie. Z perspektywy czasu stwierdzam jednak, że ciekawsze jest wejście od
Morskiego Oka, przynajmniej są jakieś emocje, a nie spacerek. A jak Wy, jak sądzicie? Który
szlak wolicie?
Super relacja :) Może też zdobędę się na zdobycie Rysów ? Nawet dla samego widoku z kibelka ze schroniska po stronie słowackiej ;D
OdpowiedzUsuńPolecam - wrażenia niezapomniane ;)
UsuńŁadne zdjęcia :) wy-stardoll.blogspot.com
OdpowiedzUsuńGreat blog you have! I'm glad I found it :-)
OdpowiedzUsuńWould you like us to keep in touch by following eachother on GFC?
http://beautybeybi.blogspot.com.tr/
Strasznie ciekawie piszesz, czyta się z przyjemnością :) Na Rysy nigdy nie wchodziłam, ale prawie ,że cale dzieciństwo spędziłam w Tatrach podczas wakacji :) Jest tam przepięknie!
OdpowiedzUsuńA te chorągiewki przypominają mi podobne zdjęcia zrobione w Himalajach - tam też kolorowe bujają się na wietrze :) Pozdrawiam!
Też miałam takie skojarzenia dotyczące chorągiewek. Jak widać, himalajskie klimaty można poczuć nawet tuż za polską granicą ;)
UsuńTatry odwiedziłam kilka razy, ale nie poważyłam się dotąd na zdobycie najwyższego szczytu :-) Być może ta barwna relacja wreszcie mnie zainspiruje :-D
OdpowiedzUsuńNa Rysy nie wchodziłam, ale nad morskim okiem jest przepięknie.Wiele razy je odwiedziłam.
OdpowiedzUsuńSuper piszesz, i świetne zdjęcia :)
http://em-emigrantka.blogspot.com/
Niezłą przygodę miałaś, ale w sumie fajnie. Na pewno tego nie zapomnisz do końca życia!
OdpowiedzUsuńTakie "dziwne" sytuacje najbardziej się pamięta.
Całe szczęście, że udało Wam się wrócić do domu! ;)