czwartek, 11 czerwca 2015

Mojej z górami przygody początek - jak zakochałam się w górach...

Mój obraz idealnych wakacji jeszcze kilka lat temu znacząco różnił się od tego dzisiejszego. Kiedy miałam 10 lat i mama powiedziała mi, że jedziemy w góry, miałam ochotę ją udusić (serio). No bo co to za pomysł – tak się męczyć w wakacje?! W góry się jeździ zimą, żeby z nich zjeżdżać, a latem ten kierunek jest jakoś zaburzony – trzeba w górę, a nie w dół. Nie pamiętam już dokładnie, jak doszło do tego, że w końcu wsiadłam do pociągu do Zakopanego lekko podekscytowana, zamiast naburmuszona, ale podejrzewam, że umiejętności demagogiczne mojej rodzicielki zrobiły swoje.



Od razu zostałam rzucona na głęboką wodę i drugiego dnia po przyjeździe wybrałyśmy się na Kasprowy Wierch (1987 m n.p.m. – czyli jak na tamten moment prawdziwy kolos). No i się zakochałam.


Może gdyby pogoda była inna, np. cały czas by lało albo na szczycie złapałaby nas burza z piorunami – wtedy moja przygoda z Tatrami mogłaby się w ogóle nie rozpocząć. Ale nie nastąpiły żadne tego typu komplikacje, cały dzień świeciło piękne słońce i po raz pierwszy mogłam objąć wzrokiem tak rozległy obszar. Widziałam nie tylko Zakopane, ale też mnóstwo okolicznych miejscowości, a gdzieś w oddali majaczyły Beskidy. Czułam się co najmniej, jakbym weszła na dach świata, chociaż dzisiaj wiem,  że na Evereście odczucia są nieporównywalnie bardziej niezwykłe (bo na Czomolungmie, gdy nie ma chmur, widać zakrzywienie kuli ziemskiej!).






Po paru latach mogę powiedzieć, że moja mama nie mogła wybrać lepszej góry na pierwszą wycieczkę. Gdyby kazała mi iść na jakiś beznadziejnie niski Nosal, to naprawdę mogłoby utrwalić moje złe nastawienie do gór. Bo na takim Nosalu to rzeczywiście – dreptanie bez sensu. Idzie człowiek godzinę po jakichś stopniach (jakby nie można było sobie pochodzić w domu po schodach), wokół wciąż to samo (las), mnóstwo ludzi, a jak się dojdzie na szczyt, to trzeba jeszcze się przez chwilę zastanowić, czy to naprawdę koniec, bo ten szczyt taki niepozorny… I jeszcze ten widok – asfaltowa droga, kawałek Zakopanego. Krótko mówiąc – szału nie ma, d*** nie urywa.


Jeśli miałabym komuś doradzać, dokąd wybrać się na pierwszą wyprawę w góry, to Kasprowy jest idealny. Może być też jakaś inny, łatwy, ale w miarę wysoki szczyt. Człowiek jest istotą bardzo prostą, potrzebuje kar i nagród. A piękny widok i poczucie, że dotarło się do celu, w dodatku wcale nie tak prostego do osiągnięcia, to chyba najlepsze nagrody. Chociaż nie, istnieje chyba jeszcze lepsze wyróżnienie – świadomość, że szlak teraz prowadzi już tylko w dół ;) 

A jak zaczęła się Wasza przygoda z górami? 

5 komentarzy:

  1. Nawet nie wiesz jak zazdroszczę osobom, które jeżdżą lub jeździły gdzieś z rodzicami. Moi niestety nie mieli na to nigdy czasu, chociaż ja zawsze byłam powsinogą i będąc jeszcze w podstawówce objeżdżałam sama rodzinę .PKSem :) A miałam dopiero 10 lat! A dopiero jak skończyłam 18 lat to zaczęłam trochę z moim chłopakiem jeździć, a dopiero niedaawno się rozkręciłam. Bo sama musiałam dojść do tego, że do jeżdżenia wcale nie trzeba mieć dużo pieniędzy, wystarczy był ogarniętym i zaradnym. A jak się jeszcze zna języki to w ogóle raj :) A góry są najwspanialsze! To najlepsza część Polski.

    OdpowiedzUsuń
  2. Prześliczne widoki! :)


    http://xyzilo.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  3. Ciekawy blog i fajne zdjęcia zdjęcia.

    OdpowiedzUsuń
  4. Też byłam zmuszana przez rodziców do wyjazdów w Tatry, mimo tupania nogami i protestów :P Szczerze tego nienawidziłam przez naprawdę długi czas, na każdym zdjęciu z dzieciństwa, robionym w górach jestem naburmuszona, skrzywiona i zapłakana xD Ale potem (właściwie sama nie wiem kiedy to się stało) zmądrzałam i teraz się role odwróciły, to ja męczę rodziców, by gdzieś jechać, czy wszystkim dookoła forsuję góry ^^

    OdpowiedzUsuń