Charakterystyczny, lekko spłaszczony wierzchołek, niegdyś widoczny w godle Słowacji, dzisiaj na
niektórych monetach. To cel naszej dzisiejszej wędrówki. O jakiej górze mowa? Oczywiście
o Krywaniu.
Usłyszałam kiedyś, że Krywań pełni na Słowacji podobną rolę
jak u nas Giewont. Coś w tym jest, dostrzegam całkiem sporo analogii – obydwa szlaki
są dość zatłoczone, na szczytach znajdują się krzyże… Różnica wysokości jednak
jest już jednak znacząca – przy Krywaniu (2494 m n.p.m.) Giewont można nazwać
karzełkiem.
Czas przejścia: (cała wycieczka) 9h
Schroniska po drodze: brak
Stopień trudności: 3/5
Szlak na Krywań jest dość monotonny, co wcale nie oznacza,
że nudny czy łatwy. Dla niektórych już długość trasy stanowi spory problem,
jeśli zaś dorzucimy do tego strome podejście pozbawione łańcuchów pod samym
szczytem, może się okazać, że zdobycie narodowej góry Słowaków stanowi dla
niektórych prawdziwe wyzwanie. Zacznijmy jednak naszą wędrówkę od samego
początku…
Na Krywań prowadzą dwa znakowane szlaki turystyczne, jeden od
Szczyrbskiego Plesa, drugi zaś od Vażeckiej Chaty i to właśnie tę opcję
wybrałam tego lata. Kiedyś stało tam Schronisko Vażeckie, zniszczone przez
Niemców w czasie II wojny światowej, które na początku lat 60. Zostało odbudowane,
a pod koniec XXw. doszczętnie spłonęło. Obecnie znajdują się tam prywatne
posesje, wszędzie stoją kwiatki doniczkowe, a po czyimś podwórku biegają kury i
kozy… Trochę to bajkowe i nierealne, ale to chyba właśnie tę irracjonalność
kocham w górach najbardziej. Wyobraźcie sobie taką sytuację – idziecie kulturalnie
szlakiem, a tu jakby nigdy nic wyskakuje Wam zza krzaka koza. Koza, nie kozica.
Zastanawiałam się nawet, czy jej nie wydoić, ostatecznie jednak stwierdziłam, że
wolę nie ryzykować. Właściciele mogliby mieć coś przeciwko…
Początkowo wspinamy się przez las, który stopniowo się
przerzedza, aż nagle orientujemy się, że wokół rośnie sama kosodrzewina. Szlak
w sposób podręcznikowy obrazuje tatrzańskie piętra roślinności i to chyba
największy urok tej części trasy. Widoki… Są całkiem ładne, ale najlepsze czeka
nas dopiero na szczycie.
Właściwie przez pierwsze 3h szlak można uznać za spacerowy
(oczywiście, jeśli lubi się spacerować pod górę). Problemy zaczynają się w
momencie, gdy wokół nie dostrzegamy już roślin, a same skały. Dochodzimy do
skrzyżowania dwóch szlaków i pojawia się pierwsze miejsce, w którym trzeba się
wspinać z użyciem zarówno rąk, jak i nóg. Moim zdaniem nie jest niebezpiecznie,
nie ma żadnej ekspozycji, jeśli nie wbijemy sobie czegoś do głowy, to spokojnie
przejdziemy, ale dla niektórych ten etap szlaku okazuje się za trudny. Jakaś
pani, tuż nade mną, oparła się o skałę i zaczęła się trząść. Spytałam, czy jej
jakoś pomóc, a ona tylko na to: „Nein!”. Zaproponowałam więc po niemiecku, że
pokażę jej, gdzie ma stawiać nogi, ale ona nadal tylko: „nein” i „nein”. Nie
pogadałyśmy sobie… Na szczęście przyszedł jej mąż i ją zabrał.
Osiągamy szczyt Małego Krywania, skąd możemy podziwiać już
coraz szerszą panoramę Tatr Wysokich.
Najlepsze (albo najgorsze) jest to, że właściwie przez większość trasy
widzimy cel naszej wędrówki, ten właściwy Krywań, ale przybliża się on do nas
jakoś wyjątkowo powoli… Z Małego Krywania już jednak naprawdę niedaleko, góra
30-40 minut.
Największe spiętrzenie trudności oczywiście znajduje się na
ostatnim etapie wędrówki. Przez kilkaset metrów trzeba się po prostu… wspinać.
Nie ma żadnych sztucznych ułatwień, klamer czy łańcuchów, dlatego czasami
należy się dłużej zastanowić, gdzie postawić nogę. Zwłaszcza, że jakiś szlak
jest na skale zaznaczony, ale i tak każdy idzie jak chce… Trochę to
niebezpieczne.
Gdy wreszcie osiągamy wierzchołek, możemy sobie pozwolić na
pełne zachwytu „wow!”, bowiem z Krywania, znajdującego się nieco na uboczu
Tatr, roztacza się przepiękne 360-stopniowa panorama. Tatry Polskie, Słowackie…
Zawrat, Świnica, nawet wspomniany wcześniej Giewont gdzieś w oddali, słowem –
do wyboru do koloru.
Moja tegoroczna wycieczka na ten szczyt jakoś wyjątkowo
obfitowała w spotkania z ciekawymi postaciami. Była i rozwydrzona Niemka, i pies
(tak, nawet wszedł na wierzchołek, nie zrobiłam zdjęcia, bo zbierałam się
akurat do zejścia), i… bosa turystka. Myślałam, że takie rzeczy dzieją się
tylko u Cejrowskiego, ale nie, rzeczywiście zdarzają się ludzie, którzy wędrują
na bosaka. Ja wolę jednak nie próbować.
Przy zejściu trzeba naprawdę uważać, żeby nie zgubić szlaku.
Owszem, oznakowania są namalowane, ale tylko od strony podchodzących, tak jakby
pracownicy parku narodowego trochę zapomnieli o turystach schodzących z góry. Mnie
zdarzyło się wylądować jakieś 100 metrów od głównego szlaku. Początkowo było
fajnie, tylko coś te kamienie luźno leżały… Jak dotarłam do takiej sporej
szczelinie w skale, stwierdziłam, że chyba wcześniej tędy nie szłam. No cóż,
trzeba było wrócić na właściwe tory. Żeby nie wracać znowu pod górę, co
zajęłoby mi pewnie z 10 minut, stwierdziłam, że pójdę na skróty, na skos. Cóż,
mądre to nie było, ale przynajmniej mój organizm miał zapewnione trochę
adrenaliny J
Krywań to zdecydowanie wycieczka na caaaały dzień. Jeśli
założymy, że z Zakopanego wyruszymy przed 6.00, a na Łysą Polanę uda nam się
dotrzeć ok. 19.00 – to nie jest zły wynik. Warto się jednak pomęczyć, bo widoki
są naprawdę piękne.