niedziela, 28 czerwca 2015

Starorobociański Wierch

Starorobociański Wierch nie jest może szczytem trudnym, a mimo to nie ustawiają się na nim całe pielgrzymki chętnych. Jest to chyba spowodowane tym, że, od której strony by nie iść, i tak po drodze trzeba jeszcze „zaliczyć” kilka innych gór, żeby dopiero zabrać się za Starorobociański. Ale ci, którzy spróbuję – nie żałują.

Czas przejścia: ok. 10h

Walory: Panorama Tatr Zachodnich, widok na polską i słowacką stronę

Schroniska po drodze: schronisko na Hali Ornak, schronisko na Polanie Chochołowskiej

Stopień trudności: 2,5/5 (strome zejście może obciążać kolana)


Starorobociański Wierch to najwyższy szczyt polskiej części Tatr Zachodnich, można na niego wejść od strony Doliny Kościeliskiej lub Chochołowskiej. W zeszłym roku wybrałam ten pierwszy wariant, który też zamierzam opisać.

Naszą wędrówkę zaczynamy od parkingu w Kościelisku, przy którym znajduje się wejście do Doliny. Niemalże po płaskim idziemy aż do schroniska na Hali Ornak, co powinno zająć ok. 1,5h (przy dobrych wiatrach nawet 1h – mnie się udało, ale tamtego dnia mogłam się poszczycić nadmiarem energii). Polecam zatrzymanie się na chwilę w schronisku, następna taka okazja nadarzy się dopiero za kilka godzin, więc może warto skorzystać (i z toalety, i z oferty kulinarnej). Polecam pyszną szarlotkę z jagodami. Co prawda wolę wersję, zimową, kiedy jabłka w środku ciasta są jeszcze ciepłe, ale i tak uważam ten kościeliski specjał za przepyszny.



























Szarlotka w schronisku na Hali Ornak 


Z Hali Ornak ruszamy żółtym szlakiem na Iwaniacką Przełęcz. Szlak może nie będzie zbytciekawy, tylko drzewa, kamienie, znowu drzewa, jakaś kapliczka, ale… Szukajmy pozytywnych stron! Idąc w lesie w upalny dzień, gorąco nie daje się nam aż tak bardzo we znaki,  więc może to i dobrze?




Po godzinie, no, może 1h15min., od opuszczenia schroniska, dochodzimy do niewielkiej polanki, na której można chwilę odpocząć.  Gdybyśmy dalej szli żółtym szlakiem, dotarlibyśmy do Doliny Chochołowskiej, nie jest to jednak naszym celem (jeszcze nie…). Wybieramy szlak zielony (na Siwą Przełęcz). I wtedy dopiero zaczynają się piękne widoki. Im wyżej wchodzimy, tym szerszą panoramę  możemy podziwiać.




Następnym punktem naszej wyprawy jest Siwa Przełęcz, skąd na Starorobociański Wierch jeszcze tylko godzina drogi. Uprzedzam, że podejście jest dosyć ostre, więc proszę się nie frustrować, że widzicie już szczyt, który wydaje się w zasięgu ręki, ale ciągle musicie iść w górę… Gdy w końcu staniemy na Starorobociańskim, gwarantuję, że widoki zrekompensują wszystkie trudy wędrówki. Z samego wierzchołka można dostrzec Bystrą i Błyszcz, w oddali zamajaczą nam nawet Rysy i Orla Perć… Nie mówiąc już o Dolinie Chochołowskiej, którą można podziwiać w całej okazałości.





Schodzimy do Doliny Chochołowskiej. No tak, łatwo powiedzieć, schodzimy… Niejako przy okazji zaliczymy jeszcze kilka dużych szczytów, i dopiero potem zejdziemy do schroniska. Pomyślcie tylko – czy to nie układ idealny? Zdobyć jednego dnia 3 duże góry, przy czym tak naprawdę namęczyć musimy się tylko przy tej pierwszej, bo do dwóch pozostałych właściwie schodzimy. Ze Starorobociańskiego idziemy na Kończysty Wierch, z którego to kierujemy się na Wierch Trzydniowiański. Cały czas poruszamy się granią, co oczywiście oprócz zalet w postaci pięknych widoków, ma jednak swoje wady. Gdy byłam ostatnio akurat w połowie drogi między Starorobociańskim a Kończystym, zaczął padać grad, potem deszcz, a następnie rozszalała się burza. Grań – fajna rzecz, ale nie wtedy, gdy nie masz się gdzie schować…


Po kilku godzinach od zdobycia Starorobociańskiego (ok. 3h), schodzimy do Doliny Kościeliskiej. Zejście jest długie i strome, więc radzę się przygotować na „rozedrgane łydki” (znacie to uczucie, prawda?). Jeśli ktoś ma problemy z kolanami, to, nie ukrywam, może być ciężko. Koniec szlaku nie znajduje się przy samym schronisku, trzeba jeszcze trochę do niego podejść (kierując się w lewą stronę). Nie jest to długa droga, zajmie pewnie jakieś 15 minut, a chyba jednak warto o schronisko zahaczyć i chwilę odpocząć. No i przy okazji można spróbować szarlotki serwowanej w Chochołowie. Bo smakuje zupełnie inaczej ;)


Wakacje!

Wiem, że nie wszyscy są takimi szczęściarzami i mogą się pochwalić dwoma miesiącami wolnego, ale myślę, że każdy, kto chce, znajdzie w lato chociaż chwilę, żeby wyjechać. Z okazji lata (a, co za tym idzie, dla wielu upragnionej po 10 miesiącach wolności) życzę Wam dużo energii i okazji do odwiedzania ciekawych miejsc! 

Pozdrawiam! 
Lady Wagabunda 









































czwartek, 25 czerwca 2015

Dla smakoszy piwa... i nie tylko!

Żywiec  - miejscowość powszechnie znana, przede wszystkim dzięki popularnej marce piwa. Piwo można lubić albo nie, nikogo nie będę zachęcać do spożywania napojów alkoholowych, jednak każdemu (nawet abstynentom i dzieciom) polecam wizytę w Muzeum  Browaru, położonym właśnie w Żywcu.

Tradycja ważenia piwa w Żywcu sięga średniowiecza, jednak dopiero w XIXw., a dokładniej w 1856r., powstał tutaj browar. Firmę założono z inicjatywy księcia Albrechta Fryderyka Habsburga na miejscu starej gorzelni w Wieprzu, jednak właściciel postanowił nie wykorzystywać starych urządzeń i budynków – zbudował wszystko od podstaw. Dzięki temu udało się stworzyć naprawdę nowoczesny, jak na tamte czasy, ośrodek przemysłowy, który w krótkim czasie zaczął konkurować z największymi zakładami w Galicji.



Po śmierci A.F. Habsburga browar wszedł w posiadanie bratanka arcyksięcia, Karola Stefana Habsburga. W tym czasie firma żywiec była już powszechnie znana i szanowana, produkowała kilkakrotnie więcej piwa niż przeciętni producenci austriaccy, a doprowadzenie do Żywca kolei przyczyniło się do zwiększenia popularności marki na świecie. Po I wojnie światowej przedsiębiorstwo przeszło pod zarząd państwowy. Moglibyście pomyśleć: „To dobrze. Coś nam się w końcu należało po tych 123 latach niewoli”. Rodzina Habsburgów miała znaczne zasługi względem państwa polskiego, kilku jej przedstawicieli walczyło nawet w szeregach Armii Polskiej.



W czasie II wojny światowej Niemcy, którzy zajęli fabrykę, zwolnili prawie wszystkich jej pracowników polskiego pochodzenia, produkcja jednak nada trwała. Co ważne, ciągle stosowano tradycyjne receptury, choć może to marna pociecha, ponieważ piwo i tak szło głównie na potrzeby niemieckiej armii…

W 1945r. Browar został znacjonalizowany. Piwo żywieckie postrzegano jako produkt niemalże luksusowy, chociaż wydaje mi się to określeniem nieco na wyrost – skoro w PRL-u nawet pozyskanie papieru toaletowego postrzegano jako pewnego rodzaju nobilitację… W latach 50. powstał projekt znanego wszystkim logo firmy przedstawiającego krakowską parę. Skąd taki motyw? Przecież z Żywca do Krakowa jednak jest kawałek (niecałe 100km, ale zawsze). Ponoć na pomysł umieszczenia na etykiecie piwa krakowiaka i krakowianki miało się dobrze kojarzyć Polonii Amerykańskiej, a przez to pomóc w lepszej sprzedaży „Żywca” zagranicą.



Koniec historii, bądź co bądź, imponującego przedsiębiorstwa, stanowiącego poniekąd nasze dobro narodowe, jest trochę pesymistyczny. W 1994r. większa część udziałów Browaru w Żywcu znalazła się w rękach koncernu Heineken. Koncernu holenderskiego…
Jeśli chodzi o samo muzeum – byłam naprawdę pozytywnie zaskoczona, bo niby co ciekawego można zobaczyć w starym browarze? Te wszystkie maszyny używane do produkcji? Kufle? To też, ale przyznam, że dyrekcja muzeum świetnie zagospodarowała budynek (będący, tak na marginesie, doskonałym przykładem architektury industrialnej XIX wieku).

Na początku zwiedzania turyści wchodzą do wehikułu czasu, przypominającego windę. Zaczyna on się trząść, gasną światła, wszędzie wokół słychać dźwięki rodem ze Star Wars… Niespodziewanie przenosimy się do XIX wieku.  





Wystrój muzeum urządzono w bardzo fajnym stylu – takie klimaty jak z „Wojaka Szwejka”, można się poczuć jak w jakimś starym barze. W niektórych salach stoją manekiny imitujące barmanów, którzy aż się proszą, by zrobić sobie z nimi zdjęcie. Zwiedzanie całej ekspozycji zajmuje jakąś godzinę, ale w czasie tych 60 minut nie zbieramy informacji tylko o piwie i jego produkcji (wiem, wiem – to bardzo ciekawy temat, ale ile można?!), lecz także co nieco o historii regionu i Polski w ogóle. W ostatniej sali, do której wprowadza przewodnik, można wreszcie spróbować tego, na co wszyscy mieli od początku ochotę – wiecie chyba, o czym mówię… Dla nieletnich oczywiście też coś przygotowano – soki w cenie biletów do muzeum. Każdy zaś, bez rozróżnienia na dzieci i dorosłych, otrzymuje szklankę z „Żywca”.  Ale nie taką jak w pierwszym lepszym barze nad morzem, nie, nie… Na szklankach z Muzeum Browaru w Żywcu umieszczone są fantazyjne rysunki przedstawiające fabrykę, myślę, że fajnie mieć coś takiego w kredensie, zawsze się przyda :-) 




sobota, 20 czerwca 2015

Pocztą przez świat

  Każdy marzy chyba o dalekich podróżach... Nie, nie, jednak to zły wstęp. Znam osoby, które idealnie pasują do typu domatora i nie ruszają się ze swojej mieściny, jeśli tylko nie jest to absolutnie konieczne. Mało tego, niektórzy nie lubią nawet oddalać się od swojego mieszkania dalej niż o dwie przecznice z obawy przed… No właśnie, przed czym? Nie rozumiem takich ludzi, dlatego, wybaczcie mi, ale nie odpowiem na to pytanie.


Powinnam więc zacząć tak – każdy, kto choć raz posmakował podróży, chce podróżować coraz więcej, coraz dalej, coraz intensywniej. Problem pojawia się jednak w momencie, gdy z jakichś powodów nie możemy wyjeżdżać tak często, jak byśmy sobie tego życzyli. Zresztą, chyba w większości przypadków czujemy pewien niedosyt, jedynie „zawodowi” podróżnicy czy dziennikarze mogą sobie urządzać dalekie eskapady, kiedy tylko zechcą.

Co zrobić, żeby choć trochę zniwelować efekty tego podróżniczego „głodu”, kiedy musimy siedzieć na tyłku i realizować swoje codzienne obowiązki? Oglądać filmy? Czytać blogi? Można i tak. Ja jednak chciałabym Wam zaproponować coś innego, a mianowicie…

POSTCROSSING

Co to takiego? Ciocia Wikipedia twierdzi, że postcrossing jest „serwisem społecznościowym, który umożliwia jego zarejestrowanym członkom wysyłanie i otrzymywanie pocztówek z całego świata”.  Ja zaś powiem Wam, że jest to naprawdę wspaniała, na dodatek rozciągnięta w czasie, zabawa. Polega ona na tym, że po zarejestrowaniu się na stronie www.postcrossing.com losuje się adres zupełnie przypadkowej osoby, która równie dobrze może pochodzić z Niemiec czy Czech, jak i z Tajwanu, Indii albo jeszcze dalszych zakątków świata. Następnie wysyła się do tego szczęśliwca pocztówkę, a adresat po jej otrzymaniu odnotowuje ten fakt na stronie serwisu.

Co zazwyczaj pisze się na kartkach? Pozdrowienia i numer pocztówki wylosowany przez serwis. To jednak wersja podstawowa. Niektórzy nadawcy wykazują się dużą pomysłowością i nie chcą po prostu „nabijać” sobie ilości wysłanych pocztówek, ale starają się uczynić swoją przesyłkę jak najbardziej kolorową. Dostałam kiedyś od pewnej Ukrainki nie tylko kartkę, ale także monetę, banknot 1 hrywna, zakładkę do książki z regionalnym wzorem i jakieś naklejki… Niby nic wielkiego, ale jednak było to bardzo miłe – przecież ta dziewczyna nigdy mnie nie widziała i prawdopodobnie nie zobaczy, a jednak wykonała taki fajny gest. To naprawdę niesamowite uczucie, kiedy podchodzi się do skrzynki pocztowej i nie znajduje się w niej tylko rachunków i ulotek reklamowych, ale też przesyłki, które niejednokrotne przebyły kilka, a nawet kilkanaście tysięcy kilometrów.

Może się wydawać, że kartki pocztowe niewiele mają wspólnego z podróżowaniem, ale  dla mnie niezwykła jest sama świadomość, że otrzymałam przesyłkę z tak daleka i że ktoś, kto wychował się często w zupełnie mi obcej kulturze, napisał parę słów od serca, że zechciał mi opowiedzieć trochę o swoim życiu. A poza tym – lubię ten element napięcia, kiedy widzę listonosza :)

W postcrossing zaczęłam się bawić jakiś rok temu, ale pocztówki zbieram od podstawówki. Przedstawiam Wam moją skromną kolekcję:





























Jak Wam się podoba taki sposób podróżowania? To taka alternatywa dla wodzenia palcem po mapie :D

poniedziałek, 15 czerwca 2015

Romantycznie i bajkowo... - Arkadia i Nieborów

Wyraz Arkadia kojarzy nam się raczej z warszawskim centrum handlowym albo mityczną krainą szczęśliwości niż z nazwą wsi. A jednak - na Mazowszu, dokładniej w powiecie łowickim, znajduje się wieś o takiej właśnie nazwie. Jeśli mieszkacie w stolicy (ale nie tylko) i chcecie spędzić ciekawy dzień w pięknej scenerii, bez konieczności przemierzania wielu kilometrów, proponuję Wam wycieczkę właśnie do Arkadii i położonego obok niej Nieborowa.


W II poł. XVIII wieku wśród polskiej szlachty zaczęły być popularne ogrody angielskie, który miała cechować swoboda i zerwanie ze sztucznością ogrodów barokowych, gdzie wszystkie rośliny rosły niemalże „pod linijkę”. W Arkadii rośliny tworzą naturalny gąszcz, trudno doszukać się jakiejkolwiek symetrii czy harmonii, nie można jednak mówić o chaosie, o nie. Całą esencję ogrodu angielskiego można ująć w następującym stwierdzeniu – ogrodnik musi się bardzo napracować, żeby stworzyć wrażenie, że w ogóle nikt w danym parku nie pracował.




























Park romantyczny w Arkadii założyła w 1778r. księżna Helena Radziwiłłowa, swoje pomysły realizowała jednak jeszcze przez następnych 40lat. Przy pomocy wybitnych architektów wkomponowała w krajobraz obiekty architektoniczne pochodzące z różnych epok. Świątynia Diany, Przybytek Arcykapłana, Zakątek Melancholii… Brzmi nieco bajkowo? Tak też wygląda. Byłam naprawdę zachwycona, kiedy zobaczyłam te wszystkie budowle, wyłaniające się ni stąd ni zowąd spośród drzew. Nic dziwnego, że park romantyczny tak często jest odwiedzany przez zakochane pary i nowożeńców, pragnących zrobić sobie sesje fotograficzne.






 Być może powinnam zacząć ten post od opisu pałacu w Nieborowie, wszak powstał wcześniej, musicie mi jednak wybaczyć – Arkadia tak mnie oczarowała, że nie mogłam się powstrzymać od umieszczenia jej na pierwszym miejscu.  Barokowy pałac  powstał pod koniec wieku XVII, a w wieku XVIII wnętrza przekształcono według stylu rokokowego (który, swoją drogą, jest naprawdę kiczowaty – dlaczego ludzie wcześniej tego nie zauważali?!). Jego właściciel, Michał Hieronim Radziwiłł, zgromadził wewnątrz pokaźną kolekcję księgozbiorów, mebli, obrazów… Czyli tego wszystkiego, co zazwyczaj widujemy w pałacach. Broń Boże nie chcę nikogo zniechęcać do wizyty w pałacu, co to, to nie! Większe wrażenie wywarł na mnie jednak ogród – cóż, taka moja natura.


Ogród w Nieborowie stanowi całkowite przeciwieństwo parku w Arkadii, a mimo to doskonale się uzupełniają i dlatego tworzą razem jeden zespół muzealny.  Symetryczne alejki, rosnące w równych rządkach kwiaty (oczywiście posadzone według kolorów), ławeczki, równiutko poprzycinane żywopłoty – wszystko na modłę francuską. Ciekawy kontrast do tego pierwszego ogrodu. Ciekawe, czy różnica w wystroju obu tych miejsc miała odzwierciedlać niezgodność charakterów Michała Radziwiłła i jego żony?




Myślę, że wypad do Arkadii i Nieborowa to fajny pomysł na spędzenie weekendu czy wolnego dnia. Niestety, tylko dla zmotoryzowanych. Chcieliśmy się tam wybrać ze znajomymi ze szkoły, pojechać pociągiem do Łowicza, a potem złapać jakiś autobus… Niestety (naprawdę nie rozumiem, kto to wymyślił)…:



…nasze plany spełzły na niczym.

Znacie może jakieś inne bajkowe miejsca w naszym kraju? Podzielcie się w komentarzu J

czwartek, 11 czerwca 2015

Mojej z górami przygody początek - jak zakochałam się w górach...

Mój obraz idealnych wakacji jeszcze kilka lat temu znacząco różnił się od tego dzisiejszego. Kiedy miałam 10 lat i mama powiedziała mi, że jedziemy w góry, miałam ochotę ją udusić (serio). No bo co to za pomysł – tak się męczyć w wakacje?! W góry się jeździ zimą, żeby z nich zjeżdżać, a latem ten kierunek jest jakoś zaburzony – trzeba w górę, a nie w dół. Nie pamiętam już dokładnie, jak doszło do tego, że w końcu wsiadłam do pociągu do Zakopanego lekko podekscytowana, zamiast naburmuszona, ale podejrzewam, że umiejętności demagogiczne mojej rodzicielki zrobiły swoje.



Od razu zostałam rzucona na głęboką wodę i drugiego dnia po przyjeździe wybrałyśmy się na Kasprowy Wierch (1987 m n.p.m. – czyli jak na tamten moment prawdziwy kolos). No i się zakochałam.


Może gdyby pogoda była inna, np. cały czas by lało albo na szczycie złapałaby nas burza z piorunami – wtedy moja przygoda z Tatrami mogłaby się w ogóle nie rozpocząć. Ale nie nastąpiły żadne tego typu komplikacje, cały dzień świeciło piękne słońce i po raz pierwszy mogłam objąć wzrokiem tak rozległy obszar. Widziałam nie tylko Zakopane, ale też mnóstwo okolicznych miejscowości, a gdzieś w oddali majaczyły Beskidy. Czułam się co najmniej, jakbym weszła na dach świata, chociaż dzisiaj wiem,  że na Evereście odczucia są nieporównywalnie bardziej niezwykłe (bo na Czomolungmie, gdy nie ma chmur, widać zakrzywienie kuli ziemskiej!).






Po paru latach mogę powiedzieć, że moja mama nie mogła wybrać lepszej góry na pierwszą wycieczkę. Gdyby kazała mi iść na jakiś beznadziejnie niski Nosal, to naprawdę mogłoby utrwalić moje złe nastawienie do gór. Bo na takim Nosalu to rzeczywiście – dreptanie bez sensu. Idzie człowiek godzinę po jakichś stopniach (jakby nie można było sobie pochodzić w domu po schodach), wokół wciąż to samo (las), mnóstwo ludzi, a jak się dojdzie na szczyt, to trzeba jeszcze się przez chwilę zastanowić, czy to naprawdę koniec, bo ten szczyt taki niepozorny… I jeszcze ten widok – asfaltowa droga, kawałek Zakopanego. Krótko mówiąc – szału nie ma, d*** nie urywa.


Jeśli miałabym komuś doradzać, dokąd wybrać się na pierwszą wyprawę w góry, to Kasprowy jest idealny. Może być też jakaś inny, łatwy, ale w miarę wysoki szczyt. Człowiek jest istotą bardzo prostą, potrzebuje kar i nagród. A piękny widok i poczucie, że dotarło się do celu, w dodatku wcale nie tak prostego do osiągnięcia, to chyba najlepsze nagrody. Chociaż nie, istnieje chyba jeszcze lepsze wyróżnienie – świadomość, że szlak teraz prowadzi już tylko w dół ;) 

A jak zaczęła się Wasza przygoda z górami? 

czwartek, 4 czerwca 2015

Wychodek nad przepaścią - Rysy cz.2

Zatrzymałam się w dość dramatycznym momencie mojej opowieści (no dobrze, tylko mnie się wydaje, że jest on dramatyczny…) – po wejściu na Rysy od strony polskiej moja mama nagle postanowiła, że idziemy na Słowację. Tego oczywiście nie było w planie, ale skoro mama definitywnie oświadczyła, że do Morskiego Oka z powrotem nie da rady zejść, musieliśmy zrobić tak jak chciała. Co z tego, że nie mieliśmy pomysłu jak wrócimy do Polski?
Szlak ze szczytu do schroniska jest moim zdaniem dosyć stromy i szeroki, przywodzi na myśl drogę wielopasmową. Właściwie to nie powinnam chyba używać słowa „szlak”, bo określanie tym mianem ścieżek na Słowacji wydaje mi się nieco przesadzone – tam każdy idzie, jak chce, kamienie walają się pod nogami… Patrząc na turystów zdobywających Rysy od słowackiej strony, ma się wrażenie, że w stronę szczytu idzie stado Gollumów z „Władcy pierścieni” – niektórzy pełzną na czworaka, inni dzielnie trzymają się w pozycji (prawie) prostej. Nie wiem, z czego wynika ten słowacki chaos, faktem jednak jest, że jak w TANAPie zejdzie lawina, to nikt raczej tam nie sprząta. 







Ze szczytu do Chaty pod Rysami schodziliśmy około godziny, pod drodze mijając mnóstwo kopczyków z kamieni (o których pisałam w poście o Czerwonych Wierchach). Wyglądało to dosyć magicznie – wszędzie wokół nas biało, z mgły wyłaniają się jakieś tajemnicze kształty, które równie dobrze mogą się okazać głazami, jak i górskimi trollami czy krasnoludami…







                                                                                                     
                                            

Chata pod Rysami nie przypomina w żadnym razie drewnianej chatki z bajki o Czerwonym

Kapturku, schronisko zawsze kojarzyło mi się z drewnianym domkiem ze spadzistym dachem, ten budynek przywodził mi zaś na myśl jakąś pomniejszą bazę wojskową. Barak to chyba najwłaściwsze określenie tego miejsca. Przynajmniej od zewnątrz nie wyglądało ono zbyt zachęcająco – szare, jakby nazbyt nowoczesne. W środku jednak wszystko znajdowało się na swoim miejscu, nie zabrakło żadnego elementu, który tworzy właściwy, tj. przytulny, klimat w schroniskach. Zmęczeni padliśmy na ławkę koło zielonego kaflowego pieca i zamówiliśmy pyszną malinową herbatę w dużych kubkach – tylko na to mogliśmy sobie pozwolić, biorąc pod uwagę, że jeszcze nie wiedzieliśmy, jak wrócimy do Polski. Czułam się przez chwilę jak nielegalny imigrant, chociaż cała sytuacja raczej mnie bawiła niż martwiła. Pomyślcie tylko, kto wybiera się za granicę niejako przypadkiem, mając w portfelu zaledwie kilkadziesiąt euro? Chyba tylko moi rodzice.


Nie zabawiliśmy w schronisku zbyt długo, robiło się późno, a nie wciąż wiedzieliśmy, ile drogi zostało nam do Popradskégo plesa. Przed wyruszeniem w dalszą drogę skoczyłam jeszcze tylko do toalety i… oniemiałam. Jeśli można mieć swój ulubiony kibelek, to moim z całą pewnością jest wychodek  pod Rysami, który znajduje się nad przepaścią i zamiast jednej ściany ma szybę, żeby użytkownik, zajęty swoimi sprawami, mógł podziwiać piękne górskie krajobrazy. To się nazywa łączenie przyjemnego z pożytecznym (koniecznym?).
                                                                                                                            

Jedyne łańcuchy na szlaku na Rysy znajdują się jeszcze poniżej Chaty, nie są one jednak bardzo wymagające i właściwie każdy obie na nich poradzi. Skały przypominają raczej schodki niż litą ścianę, a łańcuchy stanowią rodzaj poręczy, nikt nie powinien więc mieć problemów :D




Zejście wydawało mi się bardzo monotonne, szliśmy chyba jakieś trzy godziny, ale ja miałam wrażenie, że trwa to znacznie dłużej. Na początku przemieszczaliśmy się po otwartym terenie, w oddali widać było miasteczka w oddali, potem jednak weszliśmy między wyższą roślinność i za każdym drzewem miałam wrażenie, że zaraz skończy się szlak i tym samym skończy się nasza wędrówka. Niestety, moment ten nie nastąpił tak szybko, jak chciałam.



W związku z tym, że do Chaty pod Rysami nie dochodzi żadna droga ani kolejka, wszystkie towary muszą być tam dostarczane w sposób tradycyjny – na plecach. Przed wejściem na szlak na Rysy, jeszcze „na dole”,  umocowano tabliczkę z napisem namawiającym turystów do zabrania do schroniska 5kg cebuli, ziemniaków lub innych towarów, które leżą pod znakiem. W zamian za takie poświęcenie  pracownicy Chaty oferują darmową herbatę. Śmiem twierdzić, że to trochę mała zapłata :D

Gdy wreszcie dotarliśmy do Popradskiego Plesa, pojawił się problem powrotu do domu. Podobno do Zakopanego z parking odchodziły jakieś busy, jednak spóźniliśmy się na ostatni o godzinę. Jakaś dobra dusza poradziła nam, żebyśmy spróbowali znaleźć jakiś transport ze Strebskego Plesa. Nieśmiało zaznaczę, że te dwie miejscowości dzieli  5km, ale szczerze powiedziawszy godzina marszu więcej po 11 godzinach na nogach naprawdę nie robiła mi już różnicy. Grunt, że po asfalcie i nie pod górkę.

Przygotowywałam się już mentalnie na spanie na ławce pod jakimś sklepem spożywczym, jednak ostatecznie udało nam się znaleźć jednego taksówkarza, który zgodził się dostarczyć nas z powrotem do Ojczyzny. Co prawa nie chciał nas odwieźć do Zakopanego, tylko najdalej do Łysej Polany, ale i tak byliśmy mu wdzięczni. Zresztą – policzył za ten kurs prawie 300zł, boję się pomyśleć, co by było, gdybyśmy pojechali z nim dalej niż na granicę...

Zaatakowanie Rysów od strony słowackiej polecam każdemu, kto marzy o zdobyciu tego szczytu, ale nie czuje się zbyt pewnie w trudniejszym terenie. Z perspektywy czasu stwierdzam jednak, że ciekawsze jest wejście od Morskiego Oka, przynajmniej są jakieś emocje, a nie spacerek. A jak Wy, jak sądzicie? Który szlak wolicie?